poniedziałek, 18 grudnia 2017

II - Rozdział 6 - Light: Rycerz spalony na popiół

II - Rozdział 6 - Light: Rycerz spalony na popiół
Nie minęło dużo czasu od spotkania Mordreda z egzekutorami prawa jego ojczyzny, a cała grupa ruszyła w stronę Remy. Wsiedli do pierwszego pociągu jadącego w stronę stolicy. Zajęli miejsca w wagonie pierwszej klasy. Liz usiadła obok Merlina a Jane naprzeciw niej. Obok rudowłosej przysiadł się Mordred, towarzyszki zmierzyły go chłodno wzrokiem.
- Ja… Ja jestem niewinny – odezwał się pośród niezręcznej ciszy. – Musicie mi uwierzyć.
- Więc dlaczego ci kaci przyszli po ciebie? Żeby cię chronić Merlin tak jakby zgodził się na wojnę. – Liz patrzyła na niego jak na wrak człowieka. – Mamy dwa tygodnie na znalezienie królowej, albo to koniec.
- Przepraszam, gdybym nie wyjechał z kraju, nikt nie mógłby mnie tak wrobić – przyznał skruszony. – A Artur zapewne nadal by żył.
- Mnie… ciekawi coś innego – odezwała się po cichu Jane. – Dlaczego oni mieli skrzydła?
- Wszyscy mieszkańcy Cierry posiadają skrzydła. Bez nich byłoby nam trudno mieszkać na latających wyspach. Oczywiście są one magiczne, dobywamy ich tylko w razie potrzeby.
- Mam ci uwierzyć, że masz skrzydła i jeszcze jesteś niewinny? – zaśmiała się drwiąco Liz. – Ty czyste bajki opowiadasz. Merlinie, czemu go im nie oddaliśmy?
- Bo jest niewinny. – Czarodziej wydawał się być pewien swojego osądu. – Nie miał nigdy okazji, by móc wrócić do siebie. Zawsze albo zadawałem mu coś do zrobienia, albo uczył się na własną rękę. Poza tym, jest jeszcze jeden powód, by zwlekać z wydaniem im Mordreda. Trzeba znaleźć Danielę. Gdyby zabrali go teraz, oczekiwaliby królowej w przeciągu kilku dni. Tak zyskaliśmy na czasie.
- I jedziemy do Remy? Po co? – pytała się niczego nie świadoma Jane.
- Stamtąd pójdziemy do Nibylasu, gdzie mieszka pierwsza z poszukiwanych przez nas osób. – Merlin uśmiechnął się, żeby rozweselić młodzież.
- A mogę poczytać o pierwszym Rycerzu Światła? Merlinie, wiesz jak bardzo chcę się czegoś o nich dowiedzieć.
- No dobra, trzymaj – zgodził się czarodziej i podał nastolatkowi książkę.
Czarnowłosy młodzieniec obchodził się z wielką czcią z przedmiotem jaki otrzymał w swe ręce. Delikatnie pogładził zielony grzbiet książki i patrzył na nią jakby miała zaraz do niego przemówić. Tak oczywiście się nie stało. Zamiast tego on zaczął czytać na głos:
„ Historia pierwszego z rycerzy naszej krainy sięga początków jej istnienia. Działo się to w czasach, gdy wszystko było dzikie i nieujarzmione, gdy świat nie znał pisma ani ognia. W tej oto zamierzchłej epoce większość Yriaf Selat było pokryte puszczą, której pozostałości znane są obecnie pod nazwą „Nieprzebytej”. W puszczy tej mieszkały najróżniejsze stwory i ludzie. Magia błądziła w powiewach wiatru czekając aż ktoś ją oswoi.
W tej puszczy swoje gniazdo uwił pewien niewielki, czarny jak węgiel ptaszek. Pośród niezwykłej fauny tej okolicy, to stworzonko wydawało się najbardziej nudne i bezbronne. Zapewne naprawdę tak było, lecz to właśnie ptaszek zamieszkał na szczycie największego z drzew puszczy. Nie bał się żadnego z drapieżników, żył na widoku jakby wzywał orły do rozszarpania go na strzępy. Niezwykła odwaga tego niewielkiego ptaka sprawiła jednak, że inne ptaki traktowały go z szacunkiem. Nazwały go Coal Odważny.
Jednak nawet odwaga takiego małego zwierzątka musiała zostać w końcu wystawiona na próbę. Była to burzowa letnia noc. Pioruny ciskały we wszystkie strony cudem unikając gniazda Coal’a. Deszcz jednak nie padał a jedna z błyskawic podpaliła las. Płomienie rozprzestrzeniały się nadzwyczaj szybko. Otoczyły biedne zwierzęta mieszkające u stóp ogromnego świerku. Czarny ptak wiedział, że nie wyciągnie stamtąd swoich sąsiadów. Musiał znaleźć pomoc.
Poszybował na maleńkich skrzydełkach do rzeki, nieopodal której często można było spotkać silne, ale także i niebezpieczne stworzenia. Na całe szczęście Coal trafił tam na dwójkę przyjaciół: Marcina i Daniela.
- Pomocy, proszę pomóżcie nam! – świergotał zdenerwowany ptaszek.
- Co się stało, malutki? – zapytał Daniel.
- Pożar w lesie! Pod wielkim świerkiem są uwięzione zwierzęta!
- Jak tam dojdziemy? Z daleka nie widać pożaru. Zgubimy się w lesie – osądził ponuro Marcin.
- Zaprowadzę was! – proponował Coal.
- Mały, jesteś równie czarny jak noc, nie zobaczymy cię w gęstwinach – tłumaczył Daniel. Przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze rzeki. – Albo i nie…
- Wymyśliłeś coś przyjacielu? – dopytywał się Marcin.
- Tamta roślina świeci w ciemności. – Wskazał na lśniący w wodzie wodorost. – Jeśli nasz mały bohater będzie trzymał go w dziobie, będziemy mogli bez trudu za nim podążać.
Marcin schylił się urwał duży liść świecącej rośliny, podał ją Coal’owi do dzióbka. Wtedy wyruszyli w stronę niebezpieczeństwa.
- Mały, jesteś naszym światłem, prowadź! – popędzał go Michał.
Coal machał swoimi drobnymi skrzydełkami najmocniej jak potrafił. Chłopcy, bowiem Marcin i Daniel mieli wtedy zaledwie po piętnaście wiosen, biegli za nim ile sił w nogach. Pożar jednak rozprzestrzeniał się szybko. Natrafili na niego o wiele wcześniej niż wcześniej sądzili. Nie zatrzymało ich to, wręcz przeciwnie, wiedzieli, że muszą wykrzesać z siebie jeszcze więcej. Wszyscy trzej bez zawahania skoczyli w ogień, by chwilę później wynosić z niego wystraszone sarny, borsuki a nawet jednorożca.
Takie wyczyny nie mogły jednak obejść się bez konsekwencji. Ogniem zaczęły zajmować się ubrania Marcina, włosy Daniela i czarne piórka Coal’a. Chłopcy zapłacili za swoją odwagę ogromną cenę. Coal i Daniel nawet najwyższą z cen.
Cała trójka obudziła się w dziwnym domu. Byli zdezorientowani i wystraszeni, nie wiedzieli co się dzieje. Był to dom mężczyzny starszego niż cokolwiek, kogoś kto wydawał się wiedzieć wszystko. Nie, on naprawdę wiedział wszystko. Bez problemów zwracał się do nich po imieniu, niczym ojciec do swoich ukochanych dzieci. Ugościł ich w swoim domu, dał świeże ubrania i całkiem nowe życie. Szczególnie jeśli mowa o Coal’u i Danielu. Czuli, że są już czymś zupełnie innym niż przedtem.
Ptak był teraz większy, choć wciąż mniejszy od orła. Jego pióra zamiast barwy węgla, mieniły się czerwienią, pomarańczą i żółcią. Przypominały ogień, w którym spłonął. Mało tego, on sam został ogniem. W tym oto ogniu tajemniczy mężczyzna wykuł dwie niezwykłe korony: złotą oraz srebrną. Podarował je kolejno Marcinowi i Danielowi, lecz to już zupełnie inna opowieść.
- Coal’u, mój drogi – mężczyzna zwrócił się do ptaka. – Udowodniłeś, że mimo małego wzrostu, potrafisz być dla innych jak wielkie światło. Proszę chroń to światło i tych, którzy będą za nim podążać.
- Ale czy jak zdołam tego dokonać. Nie umiem sam niczego ochronić… - Coal nie czuł się godzien powierzonego mu zadania.
- Oprócz tego oblicza, dałem ci także drugie, ludzkie. Z nim będziesz miał wystarczającą siłę, by bronić innych. Od dziś będą nazywać cię Light, czyli światło.
Coal, to znaczy Light pokazał swoje ludzkie oblicze Marcinowi i Danielowi nim ci odeszli. Ukazał im się jako rudowłosy młodzieniec, oczy miał czarne jak jego dawne pióra. U pasa przywiązany miał broń przypominającą miecz, a w jego ręku tkwiła ogromna tarcza z ptasim wizerunkiem.
PS:
Tak oto z popiołów narodził się rycerz. Zwierzęta uratowane przez niego tej nocy opowiadały historię trzech bohaterów i otoczyły czcią miejsce, w którym spłonął on i jego wielki świerk. Szacunek ten okazała wiele stuleci później także ludzkość stawiając w tym miejscu bibliotekę. Pierwszą książką tam umieszczoną jest oto ta historia, spisana i zapamiętana po wsze czasy.”

Mordred zamknął książkę i zaniemówił. Spodziewał się, że historia rycerzy będzie niezwykła, lecz to przebiło jego najśmielsze oczekiwania. „Jeśli już pierwszy z nich był tak niezwykły, czym pozostali udowodnili, że są godni do jego dołączyć?” – myślał patrząc na równie zaskoczonego tą historią. Zarówno czarodziej jak i siedząca obok niego dziewczyna wyrzucali sobie, że chcieli podarować sobie lektury tej opowieści.


wtorek, 21 listopada 2017

II - Rozdział 5 - Wizyta w bibliotece

II - Rozdział 5 - Wizyta w bibliotece
Merlin za namową Liz, zabrał ją i Jane do Centralnej Biblioteki Yriaf Selat. Jest to niezwykłe miejsce, gdzie stykają się wszystkie cztery królestwa. To tam serce miała straszliwa klątwa, która przez wiele lat nękała krainę. To właśnie tam, według króla Michała miała czekać na nich wskazówka dotycząca Rycerzy Światła. Stary czarownik ostrożnie otwierał ciężkie, dębowe drzwi.
- Pamiętam, jak razem z Danielem wstawialiśmy tu te wrota – mówił pełen nostalgii. – Przypatrzcie się moi mili. Jak wielcy władcy i strażnicy wyglądali za młodu.
Musnął dłonią drewniane płaskorzeźby. Na każdym skrzydle drzwi wyrzeźbione było po pięć twarzy. Po prawej byli to sami młodzi mężczyźni a po lewej kobiety. Wszyscy byli uśmiechnięci, a czarownik przyglądał im się ze smutkiem. Wyglądał jakby chciał powiedzieć, lecz milczał w zadumie. Skoro ich przewodnik nic nie mógł, Liz poczuła się zobligowana do poinformowania Jane o przedstawionych postaciach.
- Zaczynając od dołu mamy tutaj same ważne osobistości. To mój dziadek William Grimm, podobny prawda? – mówiła pokazując. – Na tym samym poziomie Moja babcia, Elsa Grimm, z domu Andersen. Nad nimi nasz Merlin. A ta, której tak podobiznę delikatnie muska dłonią, to królowa Remy, druga Wilczyca Alfa, Sara. Może nie wiesz, ale Merlin był jej mężem – zaśmiała się. – Dobra, wyżej mamy króla Isery Swena Dell’a i jego małżonkę Annę Dell, z domu Andersen. Tak, to siostra mojej babci. Jeszcze wyżej król Daniel i królowa Aniela. Widziałaś ich portret dziś rano. A na samym szczycie są… Kto to jest?
Merlin nie odpowiadał. Był w trakcie monologu wewnętrznego, podczas którego wypominał sobie stratę żony. Oddychał ciężko, nawet jak na swój wiek i zdawał się nie słyszeć mówiącej do niego dziewczyny. W tym samym niczym z pod ziemi pojawił się Mordred, który z pełną powagą przyglądał się rzeźbą u szczytu.
- Ja wiem, kto to jest – stwierdził oschle. – Razem z moim przyjacielem patrzyłem na ich portret całymi godzinami.
- Kto to jest? – zapytała zaaferowana Elizabeth. – No mów!
- To król Marco i królowa Roszpunka – stwierdził, po czym położył rękę na piersi. – Niech spoczywają w pokoju.
- Czyli oni też już odeszli… - Mruknął Staruszek wybudzając się z transu. Po sekundzie jednak dotarło do niego, o czym mówił jego asystent. – Czekaj! Marco i Roszpunka, król i królowa czego?
- Cierry.
- A gdzie jest Cierra? – zapytała nieśmiało Jane.
- Cierra jest blisko Isery, choć bezpośrednio z nią nie graniczy. To niezwykły kraj. To stamtąd pochodzę. – Mordred wydawał się niechętnie wspominać swoją ojczyznę.
- Roszpunka… Już wiem! – Liz doznała nagłego olśnienia. – To druga z sióstr mojej babci.
- Dobra, dobra dzieciaki. Koniec tych pogaduszek, mieliśmy tu czegoś szukać – poganiał ich Merlin i wszedł do środka.
Za nim podążyła młodzież. Weszli do środka i ze zdumieniem przyglądalisię wszystkiemu, co widzieli. Regały pełne starych, zakurzonych ksiąg wydawały się nie mieć końca. Były tak wysokie, że szukając ich szczytu nie znaleźli go nawet za milion lat. Nawet sklepienie gdzieś zniknęło. Z zewnątrz budenek jest o wiele mniejszy niż w środku. Całe pomieszczenie biblioteczne przesycone było magią i wyglądało jak niekończący się labirynt. Jednak jedna droga wiodła prosto. Na końcu „korytarza" znajdowały się złote wrota. Przypominały swoim kształtem ogromną książkę, ale nie tego szukali nasi bohaterowie. Rozdzielili się poszukując jakichkolwiek wzmianki o Rycerzach Światła.  Po kilku minutach Merlin zawalony księgami o rycerstwie wertował strony szukając informacji, a Młodzi wciąż przemierzali biblioteczny labirynt.
- Obyśmy nie natknęli się tu na jakiegoś Minotaura – śmiała się Gimmówna próbując rozluźnić atmosferę.
Nikt jej jednak nie odpowiedział. Mordred zatrzymał się w miejscu, gdzie była jakby większa przerwa pomiędzy półkami. Wpatrywał się w podwodę z taką ciekawością, że brunetka musiała do niego dołączyć. Posadzka w tamtym miejscu rzeczywiście była niezwykła. Była to mapa. Uwiecznione były na niej nie tylko cztery królestwa, lecz także pozostałe terytoria na kontynencie. Trudno jednak było określić co jest czym, ponieważ nie widniała tam nawet jedna nazwa geograficzna.

- To mapa tak? – zapytał chłopak.
- Tak, mapa – Liz była równie zaintrygowana jak on. – To niebieskie u góry musi być Iserą, więc poniżej jest Sertonia i Rema. My jesteśmy tutaj – opowiadała wskazując na poszczególne miejsca na podłodze. – Zielona Mertynia… A następnie południowe państwa. Smocza Republika, Cesarstwo Nimf,  królestwo Taiwk oraz Hrabstwo Poppy na czerwono.
- Znasz się na tutejszej geografii – pochwalił ją Blade.
- Tak, ale nadal nie wiem, gdzie jest Cierra.
- Nie znajdziesz jej na takiej przyziemnej mapie – powiedział enigmatycznie patrząc w górę, próbując doszukać się sufitu. – Chodźmy poszukać Jane. Chyba się zgubiła.
Tymczasem rudowłosa szła przed siebie, nie wiedząc gdzie szukać odpowiedzi. Przystanęła nagle słysząc szept. Nie była to Liz, ani Mordred. Głos należał do dorosłego mężczyzny. Nie był to też Merlin, musiał być to ktoś obcy. „Chodź do mnie, chodź skarbeńku… Odnajdź nas, odnajdź ją, odnajdź siebie…” rozbrzmiewało w głowie dziewczyny. Podążyła tym śladem, niepewna, lecz nie wystraszona. Głos ja wołający był przyjazny. Podobny trochę do głosu króla Michała, lecz należący do kogoś o dekadę starszego. Na końcu drogi czekała na nią gruba, oprawiona w barwioną na zielono skórę. Gdy tylko dotknęła jej grzbiet, nastąpiła cisza. Pewna już swego wyciągnęła egzemplarz z półki. Przeczytała napis „Knights of L”. Nie znając języka angielskiego, szybko pobiegła z tym do czarodzieja. O dziwo ani razu nie pomyliła drogi, a tupot jej drobnych stópek przywiódł tam też Liz i Mordreda.
- Znalazłam takie coś. Jestem pewna, że tu coś znajdziemy – mówiła niewinnie niczym małe dziecko.
- Skoro tak twierdzisz… - mężczyzna mówił bez przekonania. Otworzył książkę i zaczął czytać na głos. – „Knights of L” z angielskiego „Rycerze L”, znani także jako Rycerze Światła, co z kolei wiąże się z angielską nazwą Knights of Light. Etymologia pierwotnej nazwy wywodzi się od tego, iż każdy z dwunastu rycerzy posiadał nazwisko rozpoczynające się na literę „L”. Trzeba także zaznaczyć, że ta formacja rycerska sięga dalej niż historia króla Artura. Poniższy egzemplarz przybliży państwu legendę tych znamienitych mężów, a także przedstawi ilu potomków żyje w czasach państwu współczesnych i gdzie można ich znaleźć. Życzymy udanej lektury.
- Bardzo ciekawy wstęp… - stwierdziła bez przekonania Liz. – To jedna z magicznych ksiąg, takich jak Wilczy Rodowód?
- No to wygląda… - odpowiedział równie zdezorientowany Merlin. – Zapewne jest magicznie uaktualniana.
- Skoro tak, to zobaczmy, kto tam jest pierwszy – zaproponował Mordred. Zerknął czarodziejowi przez plecy zaczął odczytywać treść następnej strony. -  „L” jak „Light”. Pierwszy rycerz na tych ziemiach.
- Tego nawet nie musimy szukać – stwierdzili odrobinę zawiedzieni Merlin i Liz nim chłopak skończył czytać choćby tytuł. – Feliks jest w Nibylesie.
Nim Blade zaprotestował, że i tak chce przeczytać legendę pierwszego rycerza, na zewnątrz wrz legł się dźwięk trąb.
- Mordredzie Blade, wiemy, że tam jesteś. Wyjdź bez oporu, a kara może będzie mniej bolesna – Rozległ się jakiś groźny i niezwykle poważny głos.
Cała czwórka bez chwili zawahania wyszła z budynku. Nikt nie wiedział czego chciano o Mordreda, choć chłopak był wyraźnie zdenerwowany usłyszanym głosem. Przygryzał wargę naprawdę obawiając się o swój los.
Przed biblioteką stało trzech mężczyzn odzianych w czarne szaty. Dwóch nich miało w rękach włócznie. Za to trzeci, który prawdopodobnie nimi dowodził, trzymał żeliwne łańcuchy. Przypominali oni katów, lecz nie to było najbardziej zaskakujące. To, co sprawiło, że zgromadziło się tam wielu ludzi z okolicy, było czymś wcześniej niespotykanym nawet w tej przepełnionej magią okolicy. Każdy z trzech oprawców posiadał parę potężnych złotawych skrzydeł. Dziwiło to wszystkich, poza Mordredem oczywiście, który zamiast zaskoczenia miał na twarzy wypisane niepokój i przerażenie.
- Co się stało, że wysłali po mnie kata? – pytał sam siebie. – Przecież ja tylko opuściłem kraj na miesiąc.
- Lordzie Morderdzie Blade, z rozkazu lorda Doriana, jesteś aresztowany. Zabierzemy cię przed oblicze naszego nowego władcy, gdzie odpowiesz za zaplanowanie zamachu stanu i śmierć księcia Artura.
- Zamach stanu?! – Chłopak był wstrząśnięty. – Zamordowanie Artura? Nie, to nie możliwe. Od miesiąca nie byłem w ojczyźnie.
- Tłumaczyć się będziesz przed lordem Dorianym .– Kat nie okazywał nawet krzty wyrozumiałości. Wyglądał nawet jakby cieszył się ogłaszając wyrok. Po tym jak zmierzył Mordreda wrogim spojrzeniem , zwrócił się uprzejmie w stronę Merlina. – Panie Merlinie, chcielibyśmy, żeby na osądzie obecna była Rada Regencka Yriaf Selat wraz z panienką Danielą.
- Panienka Daniela, jest obecnie… niedyspozycyjna – czarownik odrzekł bardzo politycznym tonem.
- Ależ nasz władca nalega, chce dzielić stratę księcia z jego jedyną żyjącą rodziną – łamacz kołem nie odstępował od swojego zadania.
- Dobrze, omówię to z resztą rady – przytaknął starzec. – Jednak wolałbym, żebyśmy osobiście przyprowadzili wam oskarżonego, gdy będziemy gotowi.
- Daję wam dwa tygodnie. Po tym czasie będzie to oznaczało wojnę. – Kat odwrócił się na pięcie. W jego postawie było widać, iż jest rozgoryczony porażką.

Mężczyźni rozpostarli swe skrzydła i wznieśli się w powietrze. Po kilku minutach zniknęli gdzieś za obłokami, lecz pozostawili za sobą niepokój w sercach wszystkich zebranych. Nikt nie wie, gdzie jest królowa. Jeśli nie znajdą jej w najbliższym czasie, wybuchnie wojna. To nie wróży nic dobrego. Za to Jane i Liz wpatrywały się w Mordreda zastanawiając się, czy to naprawdę on odpowiedzialny jest za zamach stanu.

piątek, 15 września 2017

II - Rozdział 4 - Książę na białym koniu

Artur wyszedł z domu Danieli i zderzył się z zupełnie obcą mu rzeczywistością. Głowną ulicą śmigały samochody, tuż obok czerwony tramwaj zabierał pasażerów z przystanku. Ludzie zabiegani zdążali w różnych kierunkach. Ogólnie panował chaos typowy dla dużego miasta. Książę Cierry musiał zasłonić uszy dłońmi i cofnąć się do przedsionka.
- Jak ludzie mogą żyć w takim hałasie? – zapytał się próbując ochłonąć.
Chłopak uspokoił się trochę, po czym, wiedząc już czego się spodziewać, wrócił na ulicę. Unikał zostania zadeptanym przez tłum i rozglądał się za stajnią, do której miał pójść. Oczywistym jest jednak, że nie mogło mu się to udać. Przecież stajnia w środku ruchliwego miasta to jakiś absurd, a co dopiero przy głównej ulicy. Artur doskonale wiedział, że bez czyjejś pomocy, nie uda mu się jej odnaleźć. Chwycił naglę jakiegoś mężczyznę w szarym płaszczu i wyniosłym tonem powiedział:
- Mów, gdzie znajdę w tym mieście stajnię?
- A niby czemu miałbym ci to powiedzieć? – odpowiedział poirytowany mężczyzna. – Jak czegoś chcesz, naucz się najpierw szacunku do starszych. Spieszę się do pracy, więc się odczep, szczeniaku.
Nieznajomy zdjął dłoń Artura ze swojego ramienia i prawie wepchnął chłopaka w śnieżną zaspę przy drodze. Książę chciał już wrzasnąć wściekle na niego, ale tamten zniknął już w tłumnie.
- O co mu chodzi, przecież to on powinien okazywać mi szacunek – mówił do siebie chłopak. Był widocznie zdegustowany tym jak go potraktowano. – W końcu to ja tu… a no racja, tu nie rządzę. Może wypadałoby wziąć to pod uwagę.
Tak jak mówił, do drugiej próby podszedł inaczej. Grzecznie podszedł do jakiejś starszej pani czekającej na przystanku i zapytał:
- Dzień dobry. Czy mogłaby pani wskazać mi drogę do stajni? Będę bardzo wdzięczny.
- Och, chłopcze. – Staruszka uśmiechnęła się tak, że jej piwne oczy aż zalśniły. – Stajnie są kilometr stąd. Musisz obejść ten budynek i za nim znajdziesz deptak. Wtedy skręcasz w lewo i idziesz nim cały czas. Rozumiesz, kochanieńki? – mówiła wskazując na dom Danieli.
- Tak, oczywiście – skłamał zastanawiając się co to jest deptak i uśmiechając się przyjaźnie. Mimo to złapał staruszkę za pomarszczoną dłoń i delikatnie złożył na niej swój pocałunek. – Bardzo dziękuję pani…
- Morris. Nazywam się Antonina Morris. – Kobieta zarumieniła się odrobinę. – Tak urokliwego mężczyzny jak ty nie spotkałam odkąd mój mąż zmarł trzy lata temu. A teraz pędź już, pewnie już na ciebie czekają.
Artur puścił dłoń starszej pani i ruszył we wskazanym przez nią kierunku. Za budynkiem faktycznie znalazł szeroką alejkę będącą deptakiem. Tam ruch był widocznie mniejszy. Ludzie spacerowali tam spokojniej. Były to głownie zakochane pary albo ludzie wyprowadzający swoje psy. Po jakiś dwudziestu minutach zobaczył przed sobą budynek stajni. Była to dość rozległa budowla, która wyglądała dla księcia dużo przyjaźniej niż miasto.  Ściany były zwyczajne, bielone wapniem a dachówka czerwona jak cegła i najprostsza jaka istnieje. Przed nią śnieg został już zmieszany z błotem przez ciężarówkę, która dowoziła zapasy paszy dla zwierząt. Artur, czując się nagle pewniej wszedł do środka.
Wnętrze było równie zwyczajne. Konie różnej maści stały w osobnych boksach, gdzie miały zapasy siana i wody. Niektóre z nich były właśnie czyszczone przez pracowników stajni bądź właścicieli koni. Chłopak przyglądał się tej choć odrobinę znanej mu scenie, że nie usłyszał dźwięku kroków za jego plecami.
- Co pan tutaj robi?! – usłyszał tuż za sobą kobietę. – To teren prywatny, nie można tu od tak wchodzić.
- Przepraszam, nie miałem pojęcia. Szukam Luny. – Odwrócił się i skłonił lekko przed kobietą. Po chwili zrozumiał jednak jak dziwnie zabrzmiała jego wypowiedź, więc wyprostował się szybko i zaczął się tłumaczyć z przejęciem. –To znaczy… Daniela powiedziała mi, że mogę pożyczyć jej klacz. Jest tu, prawda?
- Och, to ty jesteś tym, któremu pożycza Lunę? – Kobieta uśmiechnęła się i poprawiła swój czarny warkocz. – Daniela zadzwoniła do mnie i poinformowała o tym, że przyjdziesz. Jednak nie jestem pewna, czy uda ci się dosiąść Luny. Ta klacz jest wybitnie uparta i toleruje tylko swoją panią.
- I tak spróbuję – stwierdził chłopak i zaczął się rozglądać. – Gdzie ją znajdę?
- Luna jest w drugiej części budynku razem z… ogierem też należącym do Danieli. Chodź, zaprowadzę cię.
Książę udał się za zarządczynią stajni, która prawdę mówiąc była wybitnie młoda jak na tę funkcję. Nosiła stój jeździecki w barwach mahoniu i beżu. Jej cera była gładka a policzki lekko zaczerwienione przez zimno. Przeszli razem pomiędzy boksami do drugiego pomieszczenia, które zajmowały tylko dwa zwierzęta. Jednym z nich była Luna – dorodna biała klacz czystej krwi arabskiej. W jej grzywę wpleciona została srebrna wstążka, która dodawała jej niezwykłego uroku. Jednak nawet to nie wystarczyło, by dorównała niezwykłością swojemu towarzyszowi. Ogier czarny jak noc zbierał wszystkie pochwały. Choć przypominał konia fryzyjskiego, wcale nim nie był. Świadczył o tym lśniący róg wystający z jego czaszki. Jednorożec z krwi i kości zmierzył Artura surowym spojrzeniem.
- Czego się gapisz? – zapytał nagle.  Tak bardzo zaskoczył tym chłopaka, że ten aż podskoczył.
- Prze…przepraszam! Po prostu nigdy wcześniej nie widziałem jednorożca. Jestem Artur i przyszedłem zabrać od ciebie twoją towarzyszkę.
- Nasza Daniela oddała ci swoją najlepszą przyjaciółkę?! Nie wierzę – oburzał się jednorożec. – Ja Moon , nie pozwalam ci na to.
- Przykro mi, ale nie obchodzi mnie zdanie jednorożca. Moja pozycja mi na to nie pozwala. Każdy wierzchowiec, nie ważne czy miałby skrzydła czy róg, winien oddawać szacunek rycerzom.
- Ty? Rycerzem? – dziwił się Moon. – A niby gdzie twój miecz?
- To nie broń czyni ze mnie rycerza. To waleczne serce, wrodzony upór oraz lata ciężkiej pracy czynią mnie tym, kim jestem.
Jednorożec parsknął tylko groźnie i cały czas wodząc wzrokiem za blondynem, pozwolił mu podejść do klaczy. Jednak luna zlękła się nieznajomego i miała już zamiar stanąć dęba i uderzyć Artura kopytami, lecz on szybko się cofnął i łagodnym głosem przemówił do konia:
- Spokojnie. Luna, proszę uspokój się. Twoja pani mnie do ciebie przysłała. Powąchaj, na pewno wciąż mam na sobie jej zapach.
Klacz odrobinę się uspokoiła i zbliżyła się do chłopaka, choć w jej oczach wciąż gościł strach. Poczuła ślad zapachu Dominiki na Arturze, więc pozwoliła mu nawet się dotknąć. Blondyn położył dłoń na jej pysku u szeptał jej do ucha:
- Luno, Lunienko… Potrzebuję twojej pomocy. Muszę odnaleźć królową i odzyskać własne królestwo. Użyczysz mi swej siły i swego grzbietu?
Luna parsknęła na to przyjaźnie i ustawiła się tak, jakby chciała, by ją dosiadł. Pracownicy stajni korzystając z takiej niezwykłej okazji, szybko osiodłali ją i kazali Arturowi zając miejsce w czarnym siodle. Po bokach było ono ozdobione wzorem księżyca.
- Luna, jak możesz pozwalać sobie na to, by dosiadał cię ten człowiek?! – Wściekał się Moon. – Twoi przodkowie przysięgali wierność. Chcesz zbezcześcić tę obietnicę?
Klacz zarżała odpowiadając jednorożcowi. Ten jako jedyny rozumiejący to, co usłyszał, zdziwił się bardzo i spojrzał na Artura inaczej niż wcześniej. Blondyn wyglądał niezwykle dostojnie na koniu. Nie było widać na jego choćby krzty wątpliwości. Doskonale wiedział, co ma dalej robić – szukać Jane. Spojrzał jednak najpierw z góry na jednorożca i rzekł dumnym tonem:
- Słyszałem, że jednorożce są długowieczne. Moon, nie przypominam ci może kogoś?
- Ty… Jesteś podobny do zdobywcy Excalibura. Nie mów mi, że jesteś…
- Księciem na białym koniu? Przykro mi, że cie zawiodę, ale właśnie to kim jestem. – Uśmiechnął się zgryźliwie po czym zwrócił się do zarządczyni budynku. – Proszę pani, wie pani może, gdzie znajdę rodzinę Grimmów?
- William Grimm jest jednym z członków Rady Regenckiej, więc powinieneś skierować się do Remy. – Kobieta była zdziwiona słowami Artura. Jej głos lekko drżał. – Wasza Wysokość, nie miałam pojęcia… - dodała zakłopotana.
- Nie mogłaś wiedzieć. Jestem w Yriaf Selat dopiero od wczoraj. I może pani mówić do mnie Artur. – Uśmiechnął się do kobiety i wyjechał ze stajni.

Jechał konno miastem kierując się na Remę dzięki drogowskazom. Co dziwne Luny nie spłoszyły hałasy wielkiego miasta. Spokojnie kłusowała pomiędzy samochodami. Było już południe więc słońce świeciło im niemalże prosto w oczy. Na całe szczęście był to odrobinę pochmurny dzień. Od czasu do czasu obsypało ich delikatnie śniegiem. Ta podróż zdawała się być zwykłą wycieczką krajoznawczą, a nie poszukiwaniem kogoś.

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

II - Rozdział 3 "Do Yriaf Selat"

II - Rozdział 3 "Do Yriaf Selat"
Nadszedł kolejny zimowy poranek. Ulice Waldu zasypane były grubymi warstwami śnieżnego puchu, z którym rozpoczęły walkę służby porządkowe. Nie zapowiadało się jednak na to, że szkoły zostaną tamtego dnia otwarte. Śnieżyca, która przeszła przez miasto, była naprawdę silna. Możnaby pomyśleć, że coś specjalnie ją tu ściągnęło, na przykład modlitwy uczniów, którzy chcieli mieć ferie wcześniej. Nie przeszkodziło to jednak dziewczynom wstać wcześnie.
Jane i Liz ubrały się w dwa podobne swetry oraz ciepłe spodnie i zeszły na dół. Tam czekało już na nie śniadanie i reszta domowników. Z okazji tego, że mają w domu gościa, pani Grimm przygotowała naleśniki z konfiturą jabłkową. Pachniały tak apetycznie, że wszyscy zajęli już miejsce przy stole zanim gospodyni wyniosła je z kuchni.
Śniadanie zniknęło szybciej niż się pojawiło, a po nim zaczęły się żywe rozmowy przy stole:
- Liz, spakowałaś się już? – Grigorij zapytał swoją córkę. – Niedługo wychodzimy.
- Wychodzimy? – zdziwiła się dziewczyna. – Ale szkoła jest zasypana. Nie możecie jej dziś otworzyć!
- Nie rozumiem – stwierdziła Jane. – Czemu panowie mieliby otwierać szkołę? Jest wasza?
- Obecnie ja jestem właścicielem Pierwszego Liceum w Waldzie im. Hansa Christiana Andersena – przyznał z dumą Grigorij. – Poza tym jestem nauczycielem historii i wychowawcą klasy Liz.
- A ja jestem dyrektorem tej szkoły i nie mam zamiaru jej dziś otwierać – zaśmiał się William. – Tylko twoja klasa ma dziś zajęcia, Liz.
- Co?! Czemu? Już mnie nie kochacie? – brunetka teatralnie rozpaczała. W końcu doskonale wiedziała, że jest oczkiem w głowach ojca i dziadka.
-  Gdy robisz takie sceny, przypominasz twoją zmarłą babcię – westchnął ciężko William. – Gdyby Elsa tu była, odnalezienie Danieli byłoby o wiele prostsze.
- Jeśli nie znajdziemy tej dziewczyny, nigdy nie dowiem się, kto wygra drugą część naszego zakładu z Michałem… - Grigorij zaczął leniwie bujać się na krześle.
- Nasza królowa jest sama jest pewnie więziona nie wiadomo gdzie, a ty martwisz się o jakiś głupi zakład?! – starzec skrzyczał syna tak, że ten omal nie spadł z krzesła. – Jestem pewien, że jakby to Ty byś zginął a Liz przepadłaby, Król nie myślałby o takich głupotach.
- Pamiętasz, że mówisz o Michale Wilczku? Tym, który bywał jeszcze bardziej nieodpowiedzialny ode mnie?
- A my rozmawiałyśmy tej nocy z wujkiem Michałem… - wtrąciła się delikatnie Elizabeth.
Mężczyźni spojrzeli na dwie osiemnastolatki z taką miną, jakby mieli zaraz wykrzyczeć głośne „CO?!”, lecz pohamowali się. Ich wwiercające się w oczy brunetki spojrzenia, nakazywały jej kontynuację i wyjaśnienie jak mogła rozmawiać z kimś, kogo nie powinna nawet pamiętać.
- Wujek połączył nasze sny i jakiegoś chłopaka. Pojawił się w nich, żeby przekazać nam zadania do wykonania… - dziewczyna mówiła z lekką krępacją, co zazwyczaj jej się nie zdarzało.
- Kazał ci znaleźć Danielę? – zapytał William.
- Nie, mnie nie – stwierdziła Liz, odwracając wzrok w stronę Jane. – To zadanie Jane. Musi odnaleźć potomków oryginalnych Rycerzy Światła oraz moją kuzynkę. Ja mam tylko ich pilnować i pomagać.
Momentalnie wszyscy spojrzeli na rudowłosą, która tylko skinęła głową bez słowa. Nie ważne było dla niej całe to poszukiwanie rycerzy czy Danieli. Ważne było to, że królowa czeka na nią, tam gdzie jest jej dom. To on był celem dziewczyny. Musiała go zdobyć.
Gdy dziewczyna rozmyślała nad tym, co spotka u kresu swoich poszukiwań, klan Grimmów rozmawiał o wycieczce klasowej Liz. To były właśnie te zajęcia, o których wspominał William. Uczniowie mieli mieć zbiórkę przed ich domem, by następnie udać się do wioski Joyende, która przez ostatnie lata zaczęła funkcjonować jako kurort narciarski.
- Jane, chodź! – Liz wyrwała rudowłosą z zamyślenia. – Musisz zobaczyć jak pięknie jest w Yriaf Selat!
Dziewczyny ubrały się w zimowe ubrania, lecz nie wyszły z domu. Wręcz przeciwnie, weszły na strych. Tam czekało na nie niezwykłe pomieszczenie. Jedyne wyposażenie stanowiły dwa lustra i obraz z podświetlaną od tyłu ramą. Przedstawiał on królewską parę, lecz nie był to Król Michał z małżonką. Choć przedstawiony na nim król był równie rudy jak Michał, a jego oczy miały taki sam srebrno-zielony blask, była to inna osoba. Słynny pogromca Wielkiego Złego Wilka – Król Daniel Wilczek, którego zaczęto zwać też Wielkim Dobrym Wilkiem. Obok niego namalowana została białowłosa piękność, Krwista Szpada – Królowa Aniela. Jane była tak wpatrzona w oczy słynnych władców, że aż przełknęła nerwowo ślinę. Dopiero później zwróciła uwagę na dwa zabytkowe lustra po obu stronach obrazu. Były to identyczne zwierciadła z niezwykłą, zdobioną ramą, w której wyryta była historia potwora i rycerza. Co dziwne na samym czubku ramy widniało serce.
- Zupełnie jakby opowiadało historię Daniela i Anieli… - westchnęła Liz, która zauważyła zauroczenie na twarzy Jane. – On był potworem, a przynajmniej tak o nim sądzono, lecz miał wielkie serce, pełne miłości do kobiety rycerza.
Liz uśmiechnęła się ponownie i weszła prosto w tafle szkła lustra po stronie królowej. Jane popatrzyła jeszcze na wizerunek monarchini. Spojrzała głęboko w krwistoczerwone oczy kobiety i przytrzymując dłoń na opasce, podążyła za Elizabeth.





- Wstawaj aniołku… - Przenikliwy, kobiecy głos rozbrzmiał w uszach Artura.
Książę gwałtownie otworzył oczy, żeby zobaczyć kto do niego przemawia. Tym kimś okazała się młoda kobieta siedząca tuż obok niego. Patrzyła ona na niego swoimi dużymi, srebrnymi oczami. Jej długie rude włosy zaplecione były w warkocz, a przez jej wargi przebiegała niewielka blizna.
- Widzę, że już się obudziłeś, aniołku? – odezwała się ponownie.
- Gdzie ja jestem?
- Jesteś w mieście Crystal, stolicy Isery, a konkretnie w moim mieszkaniu – mówiła z uśmiechem dziewczyna. – Przyniosłam cię tu po tym jak znalazłam cię w śniegu. Bolało jak spadłeś z nieba? Czy w niebie wszyscy mężczyźni śpią w takich archaicznych ubraniach?
- Nie bardzo, zdążyłem zwolnić przed upadkiem – zaśmiał się widząc niezdarny uśmiech dziewczyny. – A moje ubranie to najnowszy model w Królestwie Cierry.
- Cierra? To ponad naszymi głowami jest całe królestwo?
- Tak, to moje królestwo – wspomniał z dumą, lecz po chwili posmutniał. – A przynajmniej miało być moje…
- Czekaj… Jesteś księciem ?! – Dziewczyna wstała zaskoczona i zwróciła się na chwilę w stronę kuchni.  – A ja głupia przygotowałam dla ciebie tylko zwyczajne kanapki!
- Nie przejmuj się. To, że jestem księciem z podniebnego królestwa, nie znaczy od razu, że trzeba mnie traktować jak jakieś bóstwo – uspokajał ja młodzieniec. – Poza tym jestem taki głodny, że zadowoliłbym się nawet czerstwą bułką.
- W takim razie zapraszam do stołu, Wasza Wysokość księciu… - Mówiła ceremonialnym tonem.
- Arturze – wtrącił się blondyn.
- Księciu Arturze, pozwól, że przygotuję książęcą kąpiel i pędzę do pracy – ciągnęła dalej z uśmiechem. – W komodzie w łazience powinieneś znaleźć jakieś ubrania. Na szczęście mój były chłopak nie żąda ich zwrotu.
Mówiąc to zniknęła za drzwiami łazienki. Artur za to wstał z łóżka i rozejrzał się po pomieszczeniu, które było jednocześnie sypialnią, jadalnią salonem a nawet kuchnią. Wszystko zostało urządzone tak nowocześnie jak chłopak nie mógłby sobie tego wyobrazić. Jego królestwo, w odróżnieniu od Yriaf Selat wciąż tkwiło w późnym średniowieczu. Takie rzeczy jak telewizja, czy chociażby elektryczność były nawet poza zasięgiem snów, dlatego młody monarcha przyglądał się wszystkiemu jak małe dziecko. Zjadł kanapki z szynką i żółtym serem i czekał, aż jego kąpiel będzie gotowa.
Gdy jego gospodyni oznajmiła mu, że może już iść się wykąpać, zatrzymał ją jeszcze na chwilę:
- Kim jesteś? Chciałbym poznać imię mojej wybawicielki.
- Jestem Daniela. – Chwyciła jego dłoń i złożyła na niej delikatny pocałunek. – Pozwól teraz, że cię opuszczę, Wasza Wysokość. Do następnego spotkania.
Nie zdążył jej nawet odpowiedzieć, a kobieta zniknęła za drzwiami swojego mieszkania. Nie mogąc wybiec za nią w stroju nocnym, poszedł do łazienki i porządnie się umył. Później owinięty w czarny ręcznik kąpielowy, stanął przed wspomnianą wcześniej komodą. Były w niej różne ubrania: od bielizny przez garnitury, aż po buty. Książę dziwił się, czemu ich właściciel się o nie nie upominał, ale i tak musiał się ubrać. Ostatecznie odział się w białą koszulę, wełnianą kamizelkę i spodnie w szarym kolorze. Do tego założył czarne męskie kozaki. Dopiero później zauważył kartkę pozostawioną mu przez Danielę:
Kiedy Wasza Wysokość wyjdzie z domu, skieruje się do stajni. Jeśli powie tam, że pozwoliłam mu pożyczyć Lunę, będzie miał ekskluzywny środek transportu.
Mam nadzieję, że nie będzie sprawiać Waszej Wysokości problemów, ale co to byłby za książę bez białego konia?”
- Daniela… huh – westchnął ciężko. – Czy ty jesteś tą, której szuka Jane? Jeśli tak, to na pewno jeszcze się spotkamy.




Liz i jej koledzy świetnie bawili się na nartach. Tymczasem Jane siedziała z opiekunami wycieczki w ciepłym ośrodku narciarskim. Cieszyła się ciepłem, którego normalnie nie mogłaby doświadczyć. Czuła się szczęśliwa tym, że w końcu nadeszła jakaś zmiana w jej żałosnej egzystencji. Czuła się wreszcie zauważona, tak jakby ktoś zdjął z oczu wszystkich jakąś zasłonę, jakby zdjął z niej pelerynę niewidkę. Dziewczyna przyglądała się rosnącej jak gdyby nigdy nic błękitnej róży pokrytej śniegiem.



Euforia rudowłosej nie zmalała nawet, gdy pojawił się dziwny nieznajomy. Budził w niej dziwne uczucie, które próbowało się wydostać. Dziewczyna zdusiła je uśmiechem, gdyż czuła, że to co w sobie ma nie może się uwolnić za wszelką cenę. W końcu nie bez powodu została porzucona. Nieznajomy mógł być odrobinę młodszy od Williama Grimma. Miał duże błękitne oczy, a przez prawe przebiegała wyraźna blizna. Poniżej długiej brody starca, wisiał na szyi niebieski kryształ. Mężczyzna ubrany był w niecodzienne szaty, jakby był druidem, czy kimś takim.
Na jego widok okropnie ucieszyła się Liz, która wbiegając do ośrodka w swojej czapce uszance, radośnie krzyknęła:
- Merlin! Jesteś!
- Cześć Lizzy – zaśmiał się staruszek. – Gotowa na wspólne ferie? Jaki plan wymyśliłaś tym razem?
- W tym roku mamy zamiar znaleźć wszystkich potomków Rycerzy Światła. Z królową włącznie oczywiście – oświadczyła dziewczyna ściskając mocno stojącą obok rudowłosą. – Prawda Jane?
- Ta…
Czarodziej zdziwił się na te słowa, ale i tak zaproponował wszystkim małą wycieczkę do jego pracowni. Po drodze gorąco dyskutował o tym wszystkim z Grimmami. Zapomniał nawet wspomnieć o tym, że od pewnego czasu ma on asystenta. Było to wielkim zdziwieniem dla Liz, która jako pierwsza weszła do środka.
Zobaczyła wysokiego chłopaka, w podobnym wieku co ona. Jego włosy były krótkie i czarne jak węgiel. Nie wiele jaśniejszą barwę posiadały jego fioletowawe, bystre oczy. W całość idealnie komponowało się z śniadą cerą. Nieznajomy widząc gości skłonił się nisko.

- Witam, zaszczyt mi poznać przyjaciół mistrza – mówił wolno i z doskonałą dykcją. – Jestem asystentem i uczniem Merlina, Mordred Blade.

wtorek, 18 lipca 2017

II - Rozdział 2 "Przygoda zaczyna się dziś"

Jasnowłosy młodzieniec obudził się pośród niemal niezmierzonej ciemności. Wyglądało na to, że ktoś musiał przenieść go do jakiegoś ogromnego pomieszczenia, gdzie nie docierało światło słoneczne. Jedynie z góry padał na niego pojedynczy snop światła. Co dziwne, śledził on każdy ruch chłopaka. Blondyn próbował spojrzeć w górę, ale okazało się to zbyt trudne z takim oświetleniem. Nie mając zbyt wiele opcji do wyboru, postanowił ruszyć przed siebie w poszukiwaniu wyjścia.
            Nieokiełznana pustka nie ułatwiała wędrówki. Młody mężczyzna nie widział nic poza zimną, białą podłogą pod bosymi stopami. Po tym jak doszedł do wniosku, że prędzej umrze ze starości niż odnajdzie wyjście z tego dziwnego miejsca, Westchnął ciężko i zatrzymał się. Rozejrzał się dokoła nie oczekując wcale niczego znaleźć, nie pomylił się. Usiadł bezradnie i zamknął oczy. Zastanawiał się co teraz stanie się z jego królestwem. Lord Blade pewnie zdążył już rozgłosić wieść o jego rzekomej śmierci i przejąć władzę na Cierrą. A skoro on nie wiedział jak się wydostać, to pewnie chciwy szlachcic już wygrał.
            - Dlaczego on to zrobił? – zapytał się sam siebie powoli otwierając oczy. – Przecież byliśmy jak bracia.
            Nie mając już ochoty na kontynuowanie rozmyślań na temat zdrajcy. Spojrzał przed siebie bez krzty nadziei w oczach. W niemalże tej samej chwili powróciła ona wraz z iście dziecięcą radością. Otóż przed oczami młodego władcy, zaledwie kilka kroków dalej coś błysnęło. Chłopak czym prędzej podniósł się i podbiegł do tego. Pierwszą rzeczą jaką ujrzał były lśniące tysiącami barw półprzezroczyste skrzydła otulające jakąś niewielką osóbkę. Bez chwili zawahania dotknął iskrzących się piór, które nagle zniknęły. Po prostu prysły jak bańka mydlana, odsłaniając rudowłosą dziewczynę. Młodzieniec rozpoznał ją, to była ta osoba, którą miał odnaleźć. Leżała pogrążona we śnie i ubrana w szary dres.
            - Hej, obudź się – mówił do niej cicho, szturchając delikatnie. – Jak możesz spać na zimnej podłodze?
            - Tu jest cieplutko… - odrzekła delikatnym głosem dziewczyna.
            - Co? – zdziwił się chłopak.
            - Hej ty? Co robisz z Jane?! – Zza pleców chłopaka rozległ się wściekły wrzask.
            Blondyn obrócił się za siebie, by ujrzeć pędzącą w jego kierunku dziewczynę. Miała rozpuszczone długie brązowe włosy, a jej oczy były turkusowe. Miała na sobie szary, luźny sweter i jaskrawozielone spodnie od piżamy. Wystraszony chłopak odwrócił się szybko i zobaczył, że rudowłosa zdążyła już wstać i odsunąć się od niego. Patrzyła na niego z niepewnością, cały czas zasłaniając dłonią swoje prawe oko.
            - Więc masz na imię Jane? – zapytał uprzejmie.
            - Emm… - jego rozmówczyni nie była zbyt skora do udzielenia odpowiedzi.
            - Jaki mężczyzna pyta dziewczynę o imię, nie przedstawiając się najpierw? – Druga z dziewcząt była za to aż za głośna.
            - No tak, zawsze zapominam, że nie wszyscy mnie znają. – Blondyn zaśmiał się. – Może już o mnie słyszałyście. Jestem A…
            - Koniec już tych pogaduszek, droga młodzieży! – przerwał tajemniczy głos. Zarówno młody władca jak i Jane szybko odwrócili się w kierunku, z którego dochodzi. Znali ten głos. – No chyba, że chcecie sobie pogadać ze mną.
            Oczom trojga nastolatków ukazał się mężczyzna starszy od nich może o trzy, cztery lata. Miał schludnie uczesane rude włosy, choć w jego fryzurze wyraźnie czegoś brakowało. Oczy nieznajomego miały niezwykły srebrno-zielony kolor. Wyglądał naprawdę szlachetnie, co podkreślane było królewskimi szatami.
            - Ty… - odrzekł lekko zdenerwowany blondyn.
            - Ja… Ja cię znam! – Krzyknęła Liz, która nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Padła na kolana, nie mogąc oderwać wzroku od mężczyzny. – Wasza wysokość, trochę głupio mi o to pytać i nie wiem czy powinnam, ale czy pan nie powinien…
            - Być martwy? Tak i rzeczywiście jestem. – Uśmiechnął się. – Dlatego też, żeby pogadać z waszą trójką musiałem wpaść tutaj.
            - Czyli gdzie? – Młodzieniec zdawał się niecierpliwić. – I gdzie jest tych dwóch pozostałych?
            - Dziś jestem sam, młody. Poza tym, ty chyba nie masz pojęcia z kim rozmawiasz. Jestem Michał Wilczek, niegdyś król Yriaf Selat, a z tego co wiem, to aktualnie tam przebywasz, więc okaż chociaż odrobinę szacunku.
            - W… wasza Wysokość… chce z nami porozmawiać, ponieważ… - Jane mówiła nieśmiało, nawet nie spojrzała w oczy króla.
            - Mam dla was zadania, które niejako łączą się w całość. Jednak najpierw jeszcze jedna rzecz – oznajmił mężczyzna i pstryknął palcami.
            Pogłos rozniósł się w dal, brzmiał magicznie i taki się okazał. W ułamku sekundy troje osiemnastolatków zmieniło się niemal nie do poznania. Włosy dziewcząt splotły się w długie, sięgające niemal do ziemi warkocze. Poza tym każde z nich miało teraz zupełnie inny strój.
            Zacznijmy od tego, chłoptasia, który nie zdążył się przedstawić. Jego biała, męska koszula nocna z połowy XV wielu ustąpiła miejsca lśniącej, niemalże czarnej zbroi. Dodawała ona blondynowi odrobinę męskości, chociaż z elegancką przyłbicą na głowie, trudno byłoby określić kolor włosów chłopaka. Zasłona hełmu wyróżniała się z całego stroju najbardziej. Wykonana była ze srebra i posiadała ozdobne części po bokach, które swoim kształtem przypominały skrzydła. W rękach młodego rycerza tkwił srebrny miecz z klingą ozdobioną różami.
            Elizabeth dostała dużo lżejsze i bardziej wygodne ubranie. Miała teraz zna sobie ciemnozieloną koszulę i tego też koloru nakrycie głowy. Była to elegancka furażerka z wpiętym po boku orlim piórem. Spodnie dziewczyny były z jasnobrązowego dżinsu i miały nogawki podwinięte do połowy łydek. Za to na stopach Liz nosiła buty traperskie. Jednak dziewczyna najbardziej ucieszyła się na widok łuku w swoich rękach i kołczanu pełnego strzał.
            Za to najpiękniej wyglądała wtedy Jane. Jej strój niezwykle się wyróżniał za sprawą ślicznego, ozdobnego napierśnika . Był on wykonany chyba ze szczerego srebra a w ozdobnych żłobieniach przeważały róże i płatki śniegu. Spod zbroi wystawała biała koronkowa sukienka. Naszyte były na nią małe błękitne różyczki. Na stopach rudowłosej wciąż nie było butów. Nie zapominajmy jeszcze o najważniejszym elemencie garderoby tej młodej damy, czyli jej przepasce na oko. I ta zasłużyła na zmianę, teraz była srebrna, a na niej wzór róży. W drżących dłoniach dziewczyny lśnił miecz, dokładnie taki sam, jaki posiadał zdetronizowany władca Cierry.
            Cała trójka przyglądała się sobie nawzajem z zachwytem. Każdemu z nich bardzo spodobał się nowy strój, zwłaszcza, że chwilę temu paradowali w piżamach. Zachwytom towarzyszyło też pytanie „Jak?”, które bardzo chcieli zadać monarsze, ale byli zbyt onieśmieleni. W końcu jednak jedno z nich przemogło się.
            - Jak to zrobiłeś – zapytał blondyn, a przypomniawszy sobie o dobrych manierach dodał – jeśli wolno spytać?
            - Tu gdzie jesteśmy, taka mała zmiana stroju to pestka. To wasz sen, tu wszystko jest możliwe. Wy wszyscy teraz smacznie śpicie, więc skorzystałem z okazji, by się z wami przywitać. Moi mili, przejdźmy już do zadań, które musicie wykonać. – Król cały czas się uśmiechał.
            - Czemu musimy? Wasza wysokość, czemu akurat my? – zapytała Liz.
            - Bo takie jest wasze przeznaczenie, a z nim nie idzie się kłócić - stwierdził łagodnie. - I przestań już z tą „Waszą Wysokością”. Dla ciebie jestem Wujkiem Michałem. A jak już mowa o przeznaczeniu, zacznijmy od naszej drogiej Jane. Wiesz oczywiście, że nie masz tak na imię, skarbie?
            - Tak, Wasza Wysokość – dziewczyna mówiła cicho. – Co mam zrobić?
            - Po pierwsze, musisz zebrać jedenastu potomków Rycerzy Światła. Odnajdź też moją kochaną córeczkę i razem z nimi wszystkimi pomóżcie temu miłemu… chłopcu. – wskazał na blondyna w zbroi.
            - Skąd mam wiedzieć jak wyglądają ci wszyscy ludzie? – zapytała niepewnie.
            - Moja córka ma w sobie coś, czym poszczycić się mogła tylko moja matka. Oprócz tego nigdy nie znajdziesz tak miękkich i tak rudych włosów jak u Danieli. A o rycerzach znajdziesz wszystko co potrzebne w bibliotece, tak słyszałem, bo osobiście unikałem książek. – Król mówił to wszystko tak swobodnie i lekko, jakby znał całą trójkę od lat. – Jane, odnajdź swój dom. Moja córka będzie tam na ciebie czekać. A ty Elizabeth Grimm… kochana mała Lizzy – zwrócił się do brunetki. – Twoim zadaniem jest pilnowanie mojej córki, gdy już się odnajdzie. A nim to się stanie, proszę miej oko na Jane, przyda jej się pomoc.
            - Tak jest, W… wujku – zasalutowała dziewczyna.
            - Skoro już wszystko wiecie, pozwólcie facetom pogadać w cztery oczy. Trzeba obgadać męskie rzeczy. – Michał ponownie pstryknął palcami, a dziewczęta zniknęły nim zdążyły zareagować. – Teraz możemy już pogadać na poważnie, drogi kuzynie.
            - O czym ty… - blondyn zdawał się nie rozumieć czemu został tak nazwany.
            - Nie mów mi, że nie wiedziałeś, że moja matka była siostrą twojego ojca, o którym chciałbym najpierw pogadać. Jest coś czego nie wiesz na temat jego śmierci.
            - Nie wiem o tym praktycznie nic, poza tym, że został zamordowany na długo przed moimi narodzinami – powiedział smętnie młodzieniec.
            - Osoba, która zgładziła twojego ojca, była niegdyś jego najwierniejszym podwładnym. Niestety bliskość królewskiego dworu wzbudziła w nim żądze władzy. Chciał przejąć nie tylko Cierrę, ale także całe Yriaf Sealt. To on pozbawił życia i mnie, doskonale pamiętam jego nazwisko – mówił wyraźnie poważniej niż wcześniej. – To był Alexander Blade.
            - Niemożliwe…

            - To właśnie stąd wiedzieliśmy, że to tylko kwestia czasu, aż i ty zostaniesz zdradzony. Sprawcą jest syn mojego zabójcy, to musiało nastąpić, takie było wasze przeznaczenie. Tak więc musisz odnaleźć Jane i wraz z Rycerzami Światła odzyskać to, co brutalnie ci odebrano. Twoja przygoda zaczyna się dziś, Arturze.

czwartek, 29 czerwca 2017

II - Rozdział 1 Imię, którego brak...

W Waldzie, niezbyt dużym miasteczku, historia Yriaf Selat jest doskonale znana. W końcu ze wszystkich miejsc na Ziemi to właśnie tu rozegrała się jej przełomowa część. To tu dorastało czworo z pięciorga najznamienitszych władców magicznej krainy. To właśnie w tym miejscu szalała tamtej nocy zamieć śnieżna.
            W jednym z zaułków fałdy śniegu układały się w sposób nienaturalny. Stworzyły one kształt krateru, w którego środku ktoś siedział. Była to młoda dziewczyna o długich, rudych włosach. Jej czupryna była tak długa i gęsta, że zasłaniała praktycznie resztę pochylonej kobiety. Mimo tak charakterystycznego wyglądu, nie zwróciła ona uwagi żadnego z przechodniów. Była sama, brudna, głodna i… płakała.
            Nagle głowa dziewczyny podniosła się odkrywając przed światem duże zielonkawe oko. Jej wyraz twarzy mówił, że czymś się zdziwiła, coś było nie tak.
            - Mamy środek zimy. Dlaczego więc czuję zapach polnych kwiatów? – zapytała siebie samą. Jej głos był słaby i niknął na wietrze.
            Wiatr zawiał jej w twarz odsłaniając ją całą. Jej prawe oko zakryte było białą choć odrobinę przybrudzoną, szpitalną przepaską. Usta były sine i popękane od zimna. Rudowłosa wstała jak zaczarowana i zaczęła wpatrywać się w dal.
            Kolejny podmuch był silniejszy. Przyniósł ze sobą kilogramy śniegu oraz płatek róży. Miał odcień czystego szafiru, nie mógł być zwyczajny. Miały tu miejsce rzeczy niezwykłe. Błękitny przedmiot zatrzymał się przed dziewczyną tylko na chwilę, by zaraz ruszyć w dalszą drogę. Dołączył do sobie podobnych i ruszył dalej. Jego trasa była wielką niewiadomą, zależała jedynie od nieobliczalnych podmuchów.
            - Co się dzieje? – dziewczyna patrzyła na wszystko z nieufnością i niepokojem.  – Czyżby ktoś czary odprawiał? Kimkolwiek jesteś, nie boję się ciebie!
            - Nie zrobię ci krzywdy maleńka – usłyszała łagodny głos. Jakby mówił do niej dwudziestoparoletni mężczyzna. Rozejrzała się więc, ale nikogo nie dostrzegła. – Chcę jedynie pomóc twojemu przeznaczeniu i uchronić cię od zamarznięcia na śmierć.
            - Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie – odpowiedziała.
            - Idź za kwiatami a w końcu dowiesz się jak bardzo się mylisz, jak niewiele wiesz.
            Zaciekawiona dziewczyna ruszyła błękitnym śladem. Jej ciało było słabe, ale śmiało brodziła w śniegu. Jej podarte brudne ubrania nie chroniły przed straszliwym mrozem, ale nie wahała się by zaufać nieznanej sile, która prowadziła ją przez miasto. Mimo, że zima starała się ze wszystkich sił odciągnąć ją od celu, ona nie poddawała się. Ale może to nie była tylko zima? Oprócz dreszczy spowodowanych niskimi temperaturami, możnaby zaważyć oznaki strachu. Ciężki oddech, niepewność skryta w spojrzeniu były niczym cienie na lśniącym jak płomień harcie ducha.
            Płatki zatrzymały się przed jednym z domów. Wyglądał najnormalniej w świecie. Ściany z cegły i ośnieżony dach. Rudowłosa przystanęła niedaleko okna by spojrzeć na to, co dzieje się w środku. Zobaczyła jasną, nowoczesną kuchnię.  Po pomieszczeniu krzątał się mężczyzna ubrany w zielonkawą koszulę i jeansy. Na ten zestaw miał nałożony brązowy fartuch z wyhaftowanym napisem „Szef kuchni”. Nic dziwnego, że właśnie przyrządzał posiłek. Był wysoki, miał gęste ciemnobrązowe włosy i tego samego koloru kozią bródkę. Dziewczyna nie śmiała spojrzeć prosto w jego turkusowe oczy, więc szybko schyliła się, gdy ten odwrócił się właśnie w kierunku okna.
            Przeszła przed front budynku, kiedy wiatr zawiał ponownie. W drzwi uderzył naniesiony przez podmuch śnieg. Dziewczyna zawahała się, choć była już pewna, że to tu ją prowadzono.
            - Co ja tutaj robię? – zapytała siebie. – Ja… ja nie znam tych ludzi. Mam tak po prostu zapukać i powiedzieć im, że wiatr mnie tu zaprowadził?
            Jakby w formie odpowiedzi, młodą kobietę zaskoczył kolejny silny podmuch. Ona zachwiała się i upadła. Nic w tym dziwnego. Nie miała nic w ustach od wieków, a w końcu nie da się żyć bez jedzenia. Dziewczyna w kilka chwil całkowicie opadła z sił. Mróz doskwierał co raz mocniej. W końcu zmorzył ją błogi sen… na progu domu… na progu przeznaczenia.

            Drzwi otwarły się zaledwie pięć minut później. Z domu miał właśnie wychodzić chłopak, rówieśnik rudowłosej. Miał jasne, kręcone włosy niczym owcza wełna. Spojrzał na leżącą przed nim dziewczynę swoimi dużymi, ciemnoniebieskimi oczyma.
            - Przed waszymi drzwiami leży jakaś dziewczyna! – krzyknął do wnętrza domu. – Wnieść ją do środka, czy co?
            - O czym ty gadasz, Marti? – W drzwiach pojawiła się oburzona dziewczyna, podobna trochę to osobnika z kuchni.
            Zobaczyła śpiącą i nie wiedziała co robić. Była zszokowana tym, że ktoś leży u jej stóp. „Czy ona tu czegoś szukała?” – Pomyślała, po czym zawołała swoich rodziców.
           
            Zmarznięta dama zaczęła odzyskiwać świadomość. Leżała na czymś miękkim. To uczucie było dla niej obce, ale bardzo przyjemne. Po prawej stronie czuła zbawienne ciepło. Gdyby leżała w śniegu choćby chwilę dłużej, nie ujrzałaby kolejnego dnia. Delikatne skwierczenie pozwoliło jej stwierdzić, że obok niej płonie ogień. W jej przypadku jedynym skojarzeniem do ognia był pożar, wiec szybko podniosła się i otworzyła oko. Wystraszona rozglądała się dookoła. Znajdowała się w dużym ciemnym pomieszczeniu, jedynym źródłem światła był rozpalony kominek z jasnej skały. Ściany w pokoju wyłożone były ciemnym drewnem, a wisiały na nich obrazy przedstawiające lasy i łąki oraz czaszki i poroża. Zupełnie jakby nie był to dom a jakaś leśniczówka. Stała tam też sofa, była duża i zielona. Obok niej błyszczał polerowany stolik ze szklanym blatem. Całość utrzymywana była w ciemnych, leśnych barwach, ale sprawiała wrażenia naprawdę przytulnego miejsca.
            Gdy już zniknęło to potworne uczucie, które ma się zawsze gdy nagle się wstanie, dziewczyna podniosła się już zupełnie. Chciała już wyjść, uciec, by nie robić nikomu kłopotów. Całkowicie zapomniała o tym, że cały czas jest wykończona i głodna. Próbując zakraść się do okna, potknęła się o nogę od stolika i upadała na miękki dywan. Zrzuciła pilot od telewizora, włączyły się wiadomości. „Ogłoszono stan wyjątkowy! Władze proszą o nie wychodzenie z domów!” – mówiono w związku z szalejącą za oknem burzą śnieżną.
            Powstały hałas sprowadził do pokoju domowników, czyli dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Jednym z nich był ten, którego rudowłosa widziała przez okno kuchenne. Obok niego stała najprawdopodobniej jego córka, byli dość podobni, ale ona dużo młodsza. Druga kobieta musiała być w takim razie żona człowieka w fartuchu. Drugi z mężczyzn był już staruszkiem. Miał siwe, kręcone włosy, przenikliwe szmaragdowe oczy, a ponad jego siwymi wąsami można było zauważyć całe stadko piegów.
            Rudowłosa patrzyła na to zbiorowisko, kiedy ponownie próbowała wstać.
            - Nie forsuj się, pomogę ci. – Niemal znikąd obok rudowłosej pojawiła się córka pana domu. Pomogła jej wstać i została oparciem dla swojego gościa. – Tak w ogóle jestem Liz, a ty?
            - Ja… ja… - sposób jaki dziewczyna próbowała się wysłowić, sprawiał, że przypominała trochę małe dziecko. – ja… ne… nie wiem.
            - Nie żartuj. Jak można nie wiedzieć jak się nazywa? – Brązowowłosa najwidoczniej wzięła to za kiepski dowcip. – No śmiało, jak mówią na ciebie przyjaciele?
            - Elizabeth… - skarcił ją starzec i spojrzał na nią groźnie.
            - Nie… mam przyjaciół – bezdomna wyrażała się co raz pewniej. – Prawdę mówiąc, od lat z nikim nie rozmawiałam. Rodzice porzucili mnie, gdy byłam malutka, więc nie pamiętam nawet własnego imienia.
            - Rodzice cię porzucili? I żyłaś całkiem sama? – Starzec zainteresował się słowami dziewczyny. – Ile lat byłaś sama?
            - Nie byłam zupełnie sama. Wychowały mnie wilki z pobliskiego lasu. Odkąd pamiętam byłam z nimi.
            - Co ty jesteś, Tarzan? A może ten z Księgi Dżungli… Mowgli? – Elizabeth nadal nie opuściło jej poczucie humoru. – Już wiem! Będę ci mówić Jane! Co ty na to?
            - Na pewno nie miałam tak na imię… - Obie dziewczyny uśmiechnęły się do siebie. – Ale brzmi fajnie i łatwo zapamiętać… Liz.
            - Dobra! Zaprowadzę cię do łazienki, żebyś mgła się porządnie umyć i poszukam dla ciebie jakiś ubrań. Później zjesz z nami kolację.
            - Ale…
            - Żadnych ale! Jesteś naszym gościem, nigdzie cię nie puścimy w taką pogodę.
            Liz złapała Jane za rękę i zaciągnęła ją na piętro. Tymczasem jej ojciec wrócił do gotowania, a reszta zaczęła nakrywać do stołu w jadalni. Jadalnia, zresztą jak i cała reszta domu utrzymywana była w podobnej stylistyce jak salon.
            W mgnieniu oka wszystko było już gotowe, pozostało tylko czekać aż dziewczyny zejdą na dół. Podczas tego oczekiwania, staruszek wziął ojca Liz na stronę.
            - Grigorij, co myślisz o tej dziewczynie? – zapytał.
            - Ledwo co ją spotkałeś i już myślisz, że to ona?  - Mezczyzna spojrzał na starszego jak na idiotę. - Tato weź pomyśl. Co Królowa robiłaby tutaj? Po co miałaby opuszczać Yriaf Selat? Poza tym cały czas jest sama. Ktokolwiek odebrał nam Danielę, nie puściłby jej tak łatwo.
            - W sumie masz rację… ale jest w niej coś, co mówi mi, że nadeszła nowa nadzieja.
            - Masz już swoje lata, tato. Każda młoda dziewczyna, którą spotykasz sprawia, że dostajesz nowych sił.
            - Już jesteśmy! – Elizabeth wykrzyknęła schodząc ze schodów. – Kolacja pachnie pysznie!
            - To sarnina – dodała Jane. – Znam się na rzeczy.
            Wszyscy spojrzeli na rudowłosą. Wglądała teraz niemalże jak inna osoba. Gdyby nie przepaska na oku, pewnie by jej nie poznali. Umyte, jeszcze wilgotne włosy zaplecione miała w długi sięgający niemal do podłogi warkocz. Przy twarzy kręciło się jeszcze kilka niesfornych kosmyków, których nie dało się zapleść. Jane dostała także świeże ubrania: czarny, wełniany sweter oraz grube dżinsy w klasycznym kolorze. Na stopach miała grube skarpety w zielono-niebieskie pasy.
            Cała rodzina, wraz ze swoim gościem, zjadła pyszne pieczone mięso z sosem. Nie rozmawiali przy jedzeniu. Powodem tego nie były jednak stosunki międzyludzkie, ale doskonały smak przygotowanej potrawy. Nikt nie mógł oderwać się od jedzenia.
            - Więc zostałaś Jane? – zaśmiał się głos wiatru za oknem. – Jeszcze trochę znajdziesz swoje prawdziwe imię. Jest tam, gdzie splatają się ścieżki przeznaczenia. Gdy już tam dotrzesz, znajdź moją córkę i otrzyj jej łzy… Masz jej w tym pomóc Liz!

            Dziewczyny nie usłyszały głosu przez zamieć, ale mimo to wyjrzały za okno. Miały wrażenie, że to dopiero początek.
Copyright © 2016 Po drugiej stronie lustra , Blogger