piątek, 15 września 2017

II - Rozdział 4 - Książę na białym koniu

Artur wyszedł z domu Danieli i zderzył się z zupełnie obcą mu rzeczywistością. Głowną ulicą śmigały samochody, tuż obok czerwony tramwaj zabierał pasażerów z przystanku. Ludzie zabiegani zdążali w różnych kierunkach. Ogólnie panował chaos typowy dla dużego miasta. Książę Cierry musiał zasłonić uszy dłońmi i cofnąć się do przedsionka.
- Jak ludzie mogą żyć w takim hałasie? – zapytał się próbując ochłonąć.
Chłopak uspokoił się trochę, po czym, wiedząc już czego się spodziewać, wrócił na ulicę. Unikał zostania zadeptanym przez tłum i rozglądał się za stajnią, do której miał pójść. Oczywistym jest jednak, że nie mogło mu się to udać. Przecież stajnia w środku ruchliwego miasta to jakiś absurd, a co dopiero przy głównej ulicy. Artur doskonale wiedział, że bez czyjejś pomocy, nie uda mu się jej odnaleźć. Chwycił naglę jakiegoś mężczyznę w szarym płaszczu i wyniosłym tonem powiedział:
- Mów, gdzie znajdę w tym mieście stajnię?
- A niby czemu miałbym ci to powiedzieć? – odpowiedział poirytowany mężczyzna. – Jak czegoś chcesz, naucz się najpierw szacunku do starszych. Spieszę się do pracy, więc się odczep, szczeniaku.
Nieznajomy zdjął dłoń Artura ze swojego ramienia i prawie wepchnął chłopaka w śnieżną zaspę przy drodze. Książę chciał już wrzasnąć wściekle na niego, ale tamten zniknął już w tłumnie.
- O co mu chodzi, przecież to on powinien okazywać mi szacunek – mówił do siebie chłopak. Był widocznie zdegustowany tym jak go potraktowano. – W końcu to ja tu… a no racja, tu nie rządzę. Może wypadałoby wziąć to pod uwagę.
Tak jak mówił, do drugiej próby podszedł inaczej. Grzecznie podszedł do jakiejś starszej pani czekającej na przystanku i zapytał:
- Dzień dobry. Czy mogłaby pani wskazać mi drogę do stajni? Będę bardzo wdzięczny.
- Och, chłopcze. – Staruszka uśmiechnęła się tak, że jej piwne oczy aż zalśniły. – Stajnie są kilometr stąd. Musisz obejść ten budynek i za nim znajdziesz deptak. Wtedy skręcasz w lewo i idziesz nim cały czas. Rozumiesz, kochanieńki? – mówiła wskazując na dom Danieli.
- Tak, oczywiście – skłamał zastanawiając się co to jest deptak i uśmiechając się przyjaźnie. Mimo to złapał staruszkę za pomarszczoną dłoń i delikatnie złożył na niej swój pocałunek. – Bardzo dziękuję pani…
- Morris. Nazywam się Antonina Morris. – Kobieta zarumieniła się odrobinę. – Tak urokliwego mężczyzny jak ty nie spotkałam odkąd mój mąż zmarł trzy lata temu. A teraz pędź już, pewnie już na ciebie czekają.
Artur puścił dłoń starszej pani i ruszył we wskazanym przez nią kierunku. Za budynkiem faktycznie znalazł szeroką alejkę będącą deptakiem. Tam ruch był widocznie mniejszy. Ludzie spacerowali tam spokojniej. Były to głownie zakochane pary albo ludzie wyprowadzający swoje psy. Po jakiś dwudziestu minutach zobaczył przed sobą budynek stajni. Była to dość rozległa budowla, która wyglądała dla księcia dużo przyjaźniej niż miasto.  Ściany były zwyczajne, bielone wapniem a dachówka czerwona jak cegła i najprostsza jaka istnieje. Przed nią śnieg został już zmieszany z błotem przez ciężarówkę, która dowoziła zapasy paszy dla zwierząt. Artur, czując się nagle pewniej wszedł do środka.
Wnętrze było równie zwyczajne. Konie różnej maści stały w osobnych boksach, gdzie miały zapasy siana i wody. Niektóre z nich były właśnie czyszczone przez pracowników stajni bądź właścicieli koni. Chłopak przyglądał się tej choć odrobinę znanej mu scenie, że nie usłyszał dźwięku kroków za jego plecami.
- Co pan tutaj robi?! – usłyszał tuż za sobą kobietę. – To teren prywatny, nie można tu od tak wchodzić.
- Przepraszam, nie miałem pojęcia. Szukam Luny. – Odwrócił się i skłonił lekko przed kobietą. Po chwili zrozumiał jednak jak dziwnie zabrzmiała jego wypowiedź, więc wyprostował się szybko i zaczął się tłumaczyć z przejęciem. –To znaczy… Daniela powiedziała mi, że mogę pożyczyć jej klacz. Jest tu, prawda?
- Och, to ty jesteś tym, któremu pożycza Lunę? – Kobieta uśmiechnęła się i poprawiła swój czarny warkocz. – Daniela zadzwoniła do mnie i poinformowała o tym, że przyjdziesz. Jednak nie jestem pewna, czy uda ci się dosiąść Luny. Ta klacz jest wybitnie uparta i toleruje tylko swoją panią.
- I tak spróbuję – stwierdził chłopak i zaczął się rozglądać. – Gdzie ją znajdę?
- Luna jest w drugiej części budynku razem z… ogierem też należącym do Danieli. Chodź, zaprowadzę cię.
Książę udał się za zarządczynią stajni, która prawdę mówiąc była wybitnie młoda jak na tę funkcję. Nosiła stój jeździecki w barwach mahoniu i beżu. Jej cera była gładka a policzki lekko zaczerwienione przez zimno. Przeszli razem pomiędzy boksami do drugiego pomieszczenia, które zajmowały tylko dwa zwierzęta. Jednym z nich była Luna – dorodna biała klacz czystej krwi arabskiej. W jej grzywę wpleciona została srebrna wstążka, która dodawała jej niezwykłego uroku. Jednak nawet to nie wystarczyło, by dorównała niezwykłością swojemu towarzyszowi. Ogier czarny jak noc zbierał wszystkie pochwały. Choć przypominał konia fryzyjskiego, wcale nim nie był. Świadczył o tym lśniący róg wystający z jego czaszki. Jednorożec z krwi i kości zmierzył Artura surowym spojrzeniem.
- Czego się gapisz? – zapytał nagle.  Tak bardzo zaskoczył tym chłopaka, że ten aż podskoczył.
- Prze…przepraszam! Po prostu nigdy wcześniej nie widziałem jednorożca. Jestem Artur i przyszedłem zabrać od ciebie twoją towarzyszkę.
- Nasza Daniela oddała ci swoją najlepszą przyjaciółkę?! Nie wierzę – oburzał się jednorożec. – Ja Moon , nie pozwalam ci na to.
- Przykro mi, ale nie obchodzi mnie zdanie jednorożca. Moja pozycja mi na to nie pozwala. Każdy wierzchowiec, nie ważne czy miałby skrzydła czy róg, winien oddawać szacunek rycerzom.
- Ty? Rycerzem? – dziwił się Moon. – A niby gdzie twój miecz?
- To nie broń czyni ze mnie rycerza. To waleczne serce, wrodzony upór oraz lata ciężkiej pracy czynią mnie tym, kim jestem.
Jednorożec parsknął tylko groźnie i cały czas wodząc wzrokiem za blondynem, pozwolił mu podejść do klaczy. Jednak luna zlękła się nieznajomego i miała już zamiar stanąć dęba i uderzyć Artura kopytami, lecz on szybko się cofnął i łagodnym głosem przemówił do konia:
- Spokojnie. Luna, proszę uspokój się. Twoja pani mnie do ciebie przysłała. Powąchaj, na pewno wciąż mam na sobie jej zapach.
Klacz odrobinę się uspokoiła i zbliżyła się do chłopaka, choć w jej oczach wciąż gościł strach. Poczuła ślad zapachu Dominiki na Arturze, więc pozwoliła mu nawet się dotknąć. Blondyn położył dłoń na jej pysku u szeptał jej do ucha:
- Luno, Lunienko… Potrzebuję twojej pomocy. Muszę odnaleźć królową i odzyskać własne królestwo. Użyczysz mi swej siły i swego grzbietu?
Luna parsknęła na to przyjaźnie i ustawiła się tak, jakby chciała, by ją dosiadł. Pracownicy stajni korzystając z takiej niezwykłej okazji, szybko osiodłali ją i kazali Arturowi zając miejsce w czarnym siodle. Po bokach było ono ozdobione wzorem księżyca.
- Luna, jak możesz pozwalać sobie na to, by dosiadał cię ten człowiek?! – Wściekał się Moon. – Twoi przodkowie przysięgali wierność. Chcesz zbezcześcić tę obietnicę?
Klacz zarżała odpowiadając jednorożcowi. Ten jako jedyny rozumiejący to, co usłyszał, zdziwił się bardzo i spojrzał na Artura inaczej niż wcześniej. Blondyn wyglądał niezwykle dostojnie na koniu. Nie było widać na jego choćby krzty wątpliwości. Doskonale wiedział, co ma dalej robić – szukać Jane. Spojrzał jednak najpierw z góry na jednorożca i rzekł dumnym tonem:
- Słyszałem, że jednorożce są długowieczne. Moon, nie przypominam ci może kogoś?
- Ty… Jesteś podobny do zdobywcy Excalibura. Nie mów mi, że jesteś…
- Księciem na białym koniu? Przykro mi, że cie zawiodę, ale właśnie to kim jestem. – Uśmiechnął się zgryźliwie po czym zwrócił się do zarządczyni budynku. – Proszę pani, wie pani może, gdzie znajdę rodzinę Grimmów?
- William Grimm jest jednym z członków Rady Regenckiej, więc powinieneś skierować się do Remy. – Kobieta była zdziwiona słowami Artura. Jej głos lekko drżał. – Wasza Wysokość, nie miałam pojęcia… - dodała zakłopotana.
- Nie mogłaś wiedzieć. Jestem w Yriaf Selat dopiero od wczoraj. I może pani mówić do mnie Artur. – Uśmiechnął się do kobiety i wyjechał ze stajni.

Jechał konno miastem kierując się na Remę dzięki drogowskazom. Co dziwne Luny nie spłoszyły hałasy wielkiego miasta. Spokojnie kłusowała pomiędzy samochodami. Było już południe więc słońce świeciło im niemalże prosto w oczy. Na całe szczęście był to odrobinę pochmurny dzień. Od czasu do czasu obsypało ich delikatnie śniegiem. Ta podróż zdawała się być zwykłą wycieczką krajoznawczą, a nie poszukiwaniem kogoś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Po drugiej stronie lustra , Blogger