sobota, 24 listopada 2018

II - Rozdział 15 - "Ognisty temperament"


Jane i reszta chcieli wyruszyć w dalszą drogę z samego rana. Grupa nie była jednak zgodna co do kierunku podróży. Wśród lśniącego w porannym słońcu śniegu zrodził się konflikt pomiędzy ptasim a lwim rycerzem. Feliks był przekonany, że powinni wrócić so stolicy Taiwk, aby zaczekać tam na Liz i Mordreda. Natomiast Sam obstawał przy tym, żeby jak najszybciej udać się do Smoczej Republiki.
- Ile razy mam ci powtarzać, że już tam kogoś wysłaliśmy?! – oburzał się Feliks.
- Nie obchodzi mnie, że twoi kumple tam poszli. Lizzar i tak ich nie posłucha! – Samuel nie dawał za wygraną. – Ten zimnokrwisty imbecyl ma gdzieś ludzi takich jak wy. Muszę osobiście go przekonać.
- Czyżbyś uważał się za lepszego ode mnie?! – Rycerz aż kipiał ze złości, jeszcze chwila i by się zapalił.
- Ty jesteś tylko człowiekiem, ja potężnym lwem zmuszonym do życia w tym marnym ciele. – Głos Sama brzmiał, jakby młodzieniec brzydził się ludzi.
- Mylisz się, Sam – wtrąciła się Jane. – W gruncie rzeczy jesteście tacy sami. Wasi przodkowie zostali zamienieni w ludzi i zostali rycerzami. Poświęcili się, by służyć królowi i mieszkańcom Yriaf Selat.
Choć głos dziewczyny był słabo słyszalny, rycerze nie mogli go zignorować. Samuel patrzył na Jane ze zdziwieniem. Nie wierzył, że tak mizerna osóbka jest zdolna do mówienia tak doniosłych rzeczy. Po chwili spojrzał jednak na Feliksa.
- Twój przodek też nie był człowiekiem? – zapytał wgapiając się w rudowłosego.
- Był zwyczajnym ptakiem. – Feliks nie wydawał się być skorym do rozmowy.
- Wcale nie! – Jane podniosła głos. Jakaś jej część nie mogła pozwolić, by tak bagatelizować pierwszego z rycerzy. – Mimo, że był najmniejszym z ptaków wykazał się ogromną odwagą! Uratował innych poświęcając własne życie.
- I za tą ogromną zasługę mianowano go Obrońcą Światła, feniksem. Nie wyobrażasz sobie ile cierpienia przyniosło to mojemu prapradziadkowi, a później mnie.
- Co masz na myśli? – Sam był wstrząśnięty takimi informacjami.
- Gdy obudzisz w sobie moc feniksa, zaczynasz starzeć się o wiele wolniej niż normalny człowiek. Daniel, Aniela, Swen, Elsa i Sara… oni wszyscy byli moimi przyjaciółmi. Wszyscy zdążyli już dorosnąć, mieli dzieci, wnuki i odeszli – mówił rozgniewany. – Mam siedemdziesiąt pięć lat a nie osiągnąłem praktycznie nic!
- Pewnie wolałbyś być po prostu zwyczajnym człowiekiem. – Samuel nie wiedział co powiedzieć, ale milczenie wydawało mu się jeszcze bardziej niezręczne.
- Wolę o tym nie myśleć. Podjąłem decyzję, więc będę się jej trzymać.
- To nie brzmi zbyt wiarygodnie. – Lwi rycerz trochę się ośmielił. – Na pewno żałujesz tej decyzji.
- To nie ma znaczenia. Moim obowiązkiem było przejęcie pieczy nad światłem, gdy prawowici władcy wkraczali na trony. Teraz moją powinnością jest przywrócenie Danieli na tron. Na moje własne widzimisie będzie czas, w tych krótkich chwilach pokoju. Przede wszystkim jestem Obrońcą Światła.
Przemowa Feliksa była tak wyniosła, że rycerz niemalże palił się do boju. Dosłownie – włosy mężczyzny zaczynały przypominać prawdziwy, żywy ogień. Scena ta wyglądała na śmiertelnie poważną, lecz pojedynczy, potężny podmuch wiatru obrócił to w komedię. Wicher zatrząsł gałęziami drzew w taki sposób, że zgromadzony na nich śnieg spadł prosto na głowę Feliksa.
- Daniel! Wiem, że to ty! – Gniew ptasiego rycerza spowodował, że kupka śniegu na jego głowie roztopiła się w kilka chwil. – Może, zamiast nabijać się ze mnie, pomógłbyś trochę?
- Jak dla mnie to wyglądało na coś w stylu „ochłoń trochę” a nie nabijanie się z pana – zasugerowała cicho Jane.
- Obie odpowiedzi są poprawne – Rozległ się doniosły, lecz doskonale znajomy głos.
Tuż za dźwiękiem pojawiły się płatki czerwonych tulipanów. Kwiaty ułożyły się w sylwetkę mężczyzny. Jane rozpoznała w magicznym bukiecie króla Daniela, lecz i tak nie mogła uwierzyć, że pojawił się osobiście. Natomiast Sam w ogóle nie miał pojęcia co się działo. Choć wydawałoby się, że król szedł, jedynie unosił się cal nad ziemią. Nie zostawiał żadnych śladów, wydawał się być całkiem oddzielony od otaczającej ich rzeczywistości, choć tak naprawdę był złączony z nią bardziej niż można to pojąć zmysłami.
- Co to za okazja, że jaśnie pan pojawił się osobiście? – zapytał z wyrzutem Feliks.
- Poprosiłeś o pomoc – Król mówił jakby to było oczywiste.
- Cały kraj prosi was trzech o pomoc już od kilkunastu lat, a wy nic nie zrobiliście. – Feliks oczywiście musiał mu to wypomnieć.
- Dobra, dobra… masz mnie – zaśmiał się. Po chwili jednak dodał z pełną powagą. – Chciałem powiedzieć, żebyś się ogarnął i ruszył w końcu do Smoczej Republiki.
- Cha! Miałem rację! – Wykrzyknął uradowany Sam. Szybko jednak zorientował się, że było to trochę nie na miejscu. – To znaczy… chodźmy już.
- Co wyście się na to uwzięli?! Lizzy tam poszła.
- Tak, wiem. Dlatego musicie się pospieszyć. Dziewczyna wyzwała smoka na zawody strzeleckie.
- Co ja mam z tą dziewczyną… A Mordred miał jej pilnować. – Feliks był zdruzgotany, gdy uświadomił sobie jaka potrafiła być Elizabeth.
- To wnuczka Willa i Elsy. Naprawdę myślałeś, że będzie kogokolwiek słuchać? – zapytał z ironią w głosie Daniel.
Zdołowany swoim wiarę w odpowiedzialność Grimówny Feliks milczał. Kwiatowy król podszedł do niego i objął go delikatnie. Szepnął mu do ucha kilka słów dla otuchy i powoli rozpłynął się tak jak się pojawił. Nim jednak ostatni z czerwonych płatków zniknął pośród śniegu, rozległy się głośno rozkazy monarchy:
- Samuelu, weź Jane na lwi grzbiet i biegnij najszybciej jak umiesz. Feliks leć i wypatruj ich z góry.
Rycerze nawet nie dyskutowali. Feliks natychmiast stanął w płomieniach, aby po chwili wyłonić się z nich jako dostojny, czerwony ptak. Tymczasem podobnie jak przed wieloma latami Daniel zmieniał się w wilka, Sam zmienił się w wielkiego kota. Został lwem, którego miękką grzywę od razu zaczęła gładzić Jane.
Pospiesznie ruszyli na północ. Wszyscy byli pewni, że zabawa w strzelanie do celu ze smokiem nie może się dobrze skończyć.

Natomiast dwie godziny wcześniej, jeszcze przed wschodem słońca, Mordred i Liz wylądowali w stolicy Smoczej republiki. Miasto mieściło się u podnóży gór. Ze skalnych urwisk wystawały błyszczące kryształy, które rzucały na miasto błękitne światło. Dzięki temu latarnie uliczne były całkowicie niepotrzebne. Wysokie, oszklone budynki były ustawione w takie sposób, by wzajemnie oświetlały miejsca, gdzie padał cień pozostałych.
Mogliby podziwiać ten pokaz świateł przez długie godziny, lecz mieli zadanie do wykonania. Z tego, co Mordred wyczytał w książce, smoczy rycerz powinien mieszkać w górach na wschód od miasta. Na całe szczęście to właśnie stamtąd dobiegało światło, więc nie martwili się o to, że zgubią się w górach. Oboje śmiało ruszyli przed siebie, nie mieli nawet pojęcia o tym, że byli obserwowani ze szczytu jednego z kryształów, który o dziwo nie lśnił ani odrobinę.
-   Widzę, że mamy bardzo interesujących gości. – Młody mężczyzna uśmiechał się wąchając różę i patrząc prosto na Elizabeth.
Copyright © 2016 Po drugiej stronie lustra , Blogger