Szedłem lasem szukając czegoś
interesującego. Przez chwilę panowała tam całkowita cisza. Ptaki nie śpiewały
swych serenad, jednorożce nie pasły się na pobliskiej łące… nawet smoki nie
przelatywały nad głową. Wszystko, co zazwyczaj tam żyło, skrywało się przede
mną. Taka już dola wilka. Towarzyszył mi tylko will, który ciągle wypytywał
mnie o to, co robię, gdy zostawiam go samego. Przecież nie mogłem mu
powiedzieć, że mieszkam w innym świecie. Takiego człowieka jak on lepiej nie
zamęczać takimi sprawami.
Idąc dalej zauważyliśmy
małą dziewczynkę idącą samotnie z koszykiem. Miała ona dwa czarne jak smoła
warkocze i czerwoną pelerynkę.
- Co niesiesz w
koszyczku maleńka? – zapytałem mimowolnie.
- Konfitury i bułki dla
mojej babci. – powiedziała dziewczynka uroczym, melodyjnym głosikiem.
- To pędź do babci i nie
zatrzymuj się po drodze! – poradziłem jej, ledwo powstrzymując się od
powiedzenia czegoś innego.
Po tym jak odeszła odetchnąłem z ulgą. Musiałem bić się sam ze sobą, żeby
nie postępować jak zły wilk z czerwonego kapturka. Takiego rodzaju rozterki
zdarzały mi się coraz częściej.
- Pierwszy raz widzę,
żeby ktoś tak dobrze opierał się klątwie. – zaśmiał się myśliwy, który notował
wszystkie takie wyskoki, przy których nie dałem rady się powstrzymać. – To
dopiero trzeci incydent w tym miesiącu!
- To ktoś poza mną
próbował? – zapytałem niepewny. – Myślałem, że tylko ja mam takie pomysły.
- Jasne, że próbowali!
Tyle, że wszyscy siedzą teraz w więzieniu. – tłumaczył pełen zapału. –
Strażnicy łapią i zamykają wszystkich, którzy próbują oprzeć się klątwie.
- To, po co za wszelką
cenę chcą pozbyć się wilków? – pytałem zrywając z drzewa list gończy za moją
osobą. – Przecież jestem jedynym, który kiedykolwiek próbował.
- Wiesz co, nie mam
pojęcia… - mruknął zamyślając się.
Gdy wyszliśmy z lasu myślałem, że zacznę krzyczeć z zaskoczenia.
Byliśmy naprzeciw karczmy dziadka. Cały ten miesiąc szliśmy w kółko?! Karczma
wyglądała lepiej, niż gdy byłem tu za pierwszym razem. Było tak, ponieważ zanim
wracałem do domu, zawsze starałem się coś naprawić. Nie mogłem zostawić dziadka
samego z tym problemem. Wstąpiliśmy do środka na naleśniki jagodowe.
- Och! Już wróciłeś? –
ucieszył się dziadek, gdy nagle dostrzegł, że nie jestem sam. – Co ty tu
robisz… z myśliwym?
- Jestem William Grimm,
miło mi pana poznać. – przywitał się serdecznie. – Ma pan bardzo zacną karczmę.
- Dziękuję młodzieńcze.
To wszystko zasługa mojego wnuka. – chwalił mnie i głaskał ( co było
jednocześnie irytujące i przyjemne). – Czekaj chwilę… Nazywasz się Grimm?!
- Tak proszę pana. A o
co chodzi? – odpowiedział zmieszany Will.
- Właśnie dziadku, o co
chodzi? – dodałem.
- Według pradawnych
legend do przełamania klątwy potrzebne są cztery klucze: Andersena, Grimma,
wilka oraz rycerza. – tłumaczył dziadek cicho, żeby nikt poza nami nie mógł
usłyszeć. – To nie jest takie częste nazwisko.
- Może mi jeszcze
powiesz, że moja znajoma ze szkoły też ma coś z tym wspólnego? – powiedziałem
sarkastycznie.
- Wiesz, mój drogi…
wszystko jest możliwe. – powiedział bardzo poważnie. – Jeśli tylko jest
potomkinią TEGO Andersena.
- Eee… właśnie mi się
przypomniało, że muszę już wracać. Do zobaczenia jutro! – powiedziałem
wychodząc. Nie chciałem nawet dopuścić myśli, że Elsa mogłaby pomóc mi w
pozbyciu się klątwy.
Pobiegłem szybko do lustra. Mijałem te same stare drzewa, co zawsze,
lecz tym razem wszystko wydawało ki się takie wrogie. Nareszcie lustro! Ono
zawsze było dla mnie jak deska ratunku, ale tym razem było o wiele poważniej.
Dzięki niemu mogłem uciec od tej stresującej rozmowy. Już byłem w swoim pokoju i odetchnąłem z
ulgą. Położyłem się wyczerpany na łóżku. Nagle słyszę, że ktoś przechodzi przez
lustro. „ Ktoś mnie śledził? Co mam teraz zrobić? Może mnie nie rozpozna,
kimkolwiek jest?” takie pytania kłębiły się w mojej głowie przez kilka sekund.
Nie wiem czy to powód do radości, czy może do rozpaczy, ale osobą, która dotarła
za mną aż do mojego domu okazał się być Will. Ogólnie nie zmienił się zbytnio
po przejściu do naszego świata. Zmiana nastąpiła tylko w jego ubiorze. Jego
średniowieczne ubrania stały się bardziej współczesne, czyli miał na sobie
teraz ciemnobrązowe rurki oraz koszulę ze wzorem moro. Jego zielony kapelusz
był teraz bardziej „stylowy”.
- Co to za miejsce?! Cóż
stało się z mym strojem? – myślał głośno. – Hej ty! Mów co się tu dzieje!
- No więc wyszedłeś
nagle z tamtego lustra. – tłumaczyłem tak jakbym nic nie wiedział. – I jesteś
teraz w moim pokoju.
- Rozumiem... czy był tu ktoś przede mną? - zapytał.
- Nikogo nie widziałem. - odpowiedziałem udając lekko
wystraszonego.
- A byłem pewien, że ten dwulicowy uciekinier
tu wszedł… - mruknął niepewnie. – W każdym razie dziękuję. Jak cię zwą?
- Mnie? Ja… ja… nazywam się Daniel wilczek. –
Wyjąkałem zastanawiając się, czy mój kumpel pamięta moje nazwisko.
Niestety Will wykazał się niezwykłą pamięcią i niemal natychmiastowo
rzucił mi się do gardła wyzywając przy okazji od podłych kłamców po
hochsztaplera. Na cale szczęście nikogo nie było w domu. Byłoby głupio jakby to
słyszeli, a ja nie umiałbym im tego wytłumaczyć albo, co gorsza, Will
powiedziałby im o Yriaf Selat. Po jakiejś godzinie udało mi się go udobruchać i
wytłumaczyć, że to już nie jest jego świat. On tylko cały czas mi potakiwał, co
oznacza, że jest mądrzejszy niż mi się wydawało albo kompletnie nic nie skumał.
W każdym razie nie dałby mi żyć, gdybym nie oprowadził go trochę po okolicy.
Pokazałem mu centrum handlowe, przy czym musiałem tłumaczyć mu, czym jest
telewizja, Internet i tym podobne. Ku mojemu zdziwieniu wiedział, co to jest
telefon. Mimo, że żyje w krainie na poziomie naszego średniowiecza mają tam
telefony. Oczywiście stacjonarne nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego… Gdy
kierowaliśmy się z powrotem do mojego domu, w oddali zauważyłem biegnącą w moim
kierunku wściekłą Elsę. Nie znałem powodu, dla jakiego miałaby być na mnie
wkurzona, więc zacząłem się zastanawiać, co takiego mogłem przeskrobać w jej
mniemaniu…
To już miesiąc odkąd
pierwszy raz trafiłam do tego świata. Z tej okazji pewni bogaci ludzie
urządzili przyjęcie na moją cześć. Impreza miała miejsce w przepięknym pałacu. Był
on niewielki, ale nie mogę tego dokładnie stwierdzić, ponieważ to był pierwszy
pałac, jaki miałam okazję zobaczyć na żywo. Oprowadzili mnie po nim
właściciele: hrabia i hrabina Orkel. Hrabia był niskim mężczyzną przy kości.
Nosił na głowie białą, podwiniętą na końcach perukę, pod którą ukrywał swoją
łysinę. Miał wielki krzywy nos oraz śmieszny czarny wąsik. Ubierał się w czarno
białe szaty. Miał białą koszulę i pantalony w tym samym kolorze. Na to narzucał
czarny jak smoła frak. Na jego plecach widniały dwa białe karciane symbole: pik
oraz trefl. Natomiast jego małżonka różniła się od niego drastycznie. Była wysoką
blondynką z burzą jasnych loków. Na jej twarzy tylko ślepiec nie byłby w stanie
dojrzeć przerażająco ostrego makijażu, którego doradzała mi na końcu każdego
zdania. Hrabina nosiła czerwoną niczym zachodzące słońce suknię z wieloma
falbanami. Na każdej widniały naprzemiennie czarne serca lub romby.
Takie same wzory jak na
ich ubraniach widniały w całym pałacu. Gdy zwiedzałam go, miałam wrażenie
jakbym zasnęła przy grze w karty. Symbole karciane były wszędzie. Na ozdobnych gobelinach
umieszczanych przy każdych drzwiach widniały pik oraz kier, natomiast trefl i
karo zdobiły każdą latarnię. Wszystkie cztery pojawiły się tylko na
przeogromnym arrasie zdobiącym salę balową. Idealnie komponowały się z
czerwonymi ścianami i podłogą z czarnego marmuru. Przyjęcie zaczęło się z
samego rana. Na szczęcie była to sobota, wiec mogłam być na nim nie opuszczając
zajęć w szkole. W innym przypadku ojciec by mnie ukatrupił za robienie sobie
wagarów a moje tłumaczenie nic by nie dało. Przecież nikt o zdrowych zmysłach
nie uwierzyłby w coś takiego jak prawdziwa kraina baśni. Oczywiście nie mogłam
pojawić się na balu ubrana w zbroję. W swojej szafie nie znalazłam nic odpowiedniego
na tą okazję. Na całe szczęście córka organizatorów była na tyle uprzejma by pożyczyć
mi jedną ze swoich przepięknych sukienek. Spięłam moje włosy w kok i spojrzałam
na nią. Panienka Amanda, ponieważ tak miała na imię, miała identyczną fryzurę jak
ja. Nasze sukienki również były bardzo podobne. Nasze balowe suknie były
przepiękne, z aksamitnego materiału, wyszyte brokatową nicią, w pięknym
fasonie. Do sukni dołączone były rękawiczki z tego samego materiału. Suknie u
dołu były podwinięte, tym sposobem odsłaniały delikatną, białą koronkę. Różniły
się tylko kolorem materiału, z którego były wykonane. Moja była czerwona a jej
czarna. Gdy schodziłyśmy jednocześnie z dwóch stron balkonu, goście sądzili, że
jesteśmy siostrami. Nasze rysy twarzy może i były trochę podobne, ale bardzo
się różniłyśmy. Moje włosy są całkowicie białe za to jej ciemniejsze niż
węgiel. Moje oczy były równie czerwone jak suknia, którą ubrałam, jej lśniły
niczym białe złoto. Merlin co chwila komplementował którąś z nas, chyba ze
akurat byłyśmy zajęte tańcem. Wygląda na to, że dwunastolatek się zakochał. Czy
to nie urocze?
Szczególnie zapamiętałam jeden
taniec. Tańczyłam z mężczyzną, który spóźnił się i z hasłem wtargnął do pałacu.
Wszyscy zachwycali się jego niezwykłym strojem. Był on prawie tak biały jak
świeży śnieg albo moje włosy. Młodzieniec miał idealnie proporcjonalne ciało i
śliczną kwadratową szczękę. Na twarzy nosił srebrzystą maskę. Widocznie wolał
żeby nikt go nie rozpoznał. Wydawało mi się, że nie przyszedł tu dla mnie, ale
dla dziewczyny, która tamtego dnia powinna naprawdę świętować. Tamtego dnia
wypadały osiemnaste urodziny Amandy. Niestety z mojej winy jej rodzice i
przyjaciele zupełnie zapomnieli. Przez cały czas stała ponuro wyglądając kogoś
przez okno. Zmieniło się to w momencie, w którym przybył tajemniczy
przystojniak. Niestety nim się spotkali, ktoś inny zajął czymś Amandę.
Zawiedziony poprosił do tańca kogoś innego – mnie. Podczas tańca trochę
rozmawialiśmy, ale każdy temat zmierzał do jednego – hrabianki. W pewnym
momencie spojrzałam na zegar wiszący nad głównym wejściem.
- Oh… to już prawie
dwunasta. – stwierdziłam ponuro.
- Masz rację panienko. –
dodał tajemniczy młodzieniec, spoglądając tam gdzie ja.
- Przepraszam muszę już
iść! – krzyknęliśmy niemal jednocześnie.
W tamtym momencie obije biegliśmy w kierunku wyjścia a później po
schodach w dół. Po zejściu na dół użyłam amuletu, by szybko wrócić do domu,
jednak nim to zrobiłam, spostrzegłam, ze mój parter od tańca i nagłej ucieczki zostawił
biały but na jednym ze stopni. Chciałam coś z tym zrobić, ale nie miałam tyle
czasu.
Po powrocie do domu
wzięłam najszybszy prysznic świata i szybko wyszłam z domu, złapałam taksówkę i
pojechałam do szkoły. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego pędzę do szkoły w
sobotę? Otóż tamtego dnia mieliśmy wystawiać naszą sztukę i miałam się stawić
na miejscu o dwunastej. Głupio by było jakbym się spóźniła poza tym, nie mogłam
zawieść Elsy. Na miejscu byłam dokładnie minutę po.
- Spóźniłaś się! –
krzyknęła na mnie przyjaciółka.
- Przepraszam, straciłam
poczucie czasu. – mówiłam błagalnym głosem.
- Nie widziałaś może
gdzieś, twojego ulubionego rudzielca? – zapytała mnie szybko. – on też się
spóźnia.
- Nie, nie widziałam do
dzisiaj. – odpowiedziałam. – Zaraz do niego zadzwonię.
- Racja, od ciebie na
pewno odbierze! – stwierdziła głośno.
Zadzwoniłam do przyjaciela. Nic. Usłyszałam tylko komunikat, ze ten numer
jest poza zasięgiem. Po kilku kolejnych próbach, Elsa powiedziała, ze idzie go
poszukać. W tym czasie ja miałam szykować się do występu.