poniedziałek, 25 stycznia 2016

Rozdział 7

             Szedłem lasem szukając czegoś interesującego. Przez chwilę panowała tam całkowita cisza. Ptaki nie śpiewały swych serenad, jednorożce nie pasły się na pobliskiej łące… nawet smoki nie przelatywały nad głową. Wszystko, co zazwyczaj tam żyło, skrywało się przede mną. Taka już dola wilka. Towarzyszył mi tylko will, który ciągle wypytywał mnie o to, co robię, gdy zostawiam go samego. Przecież nie mogłem mu powiedzieć, że mieszkam w innym świecie. Takiego człowieka jak on lepiej nie zamęczać takimi sprawami.
         Idąc dalej zauważyliśmy małą dziewczynkę idącą samotnie z koszykiem. Miała ona dwa czarne jak smoła warkocze i czerwoną pelerynkę.
         - Co niesiesz w koszyczku maleńka? – zapytałem mimowolnie.
         - Konfitury i bułki dla mojej babci. – powiedziała dziewczynka uroczym, melodyjnym głosikiem.
         - To pędź do babci i nie zatrzymuj się po drodze! – poradziłem jej, ledwo powstrzymując się od powiedzenia czegoś innego.
Po tym jak odeszła odetchnąłem z ulgą. Musiałem bić się sam ze sobą, żeby nie postępować jak zły wilk z czerwonego kapturka. Takiego rodzaju rozterki zdarzały mi się coraz częściej.
         - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak dobrze opierał się klątwie. – zaśmiał się myśliwy, który notował wszystkie takie wyskoki, przy których nie dałem rady się powstrzymać. – To dopiero trzeci incydent w tym miesiącu!
         - To ktoś poza mną próbował? – zapytałem niepewny. – Myślałem, że tylko ja mam takie pomysły.
         - Jasne, że próbowali! Tyle, że wszyscy siedzą teraz w więzieniu. – tłumaczył pełen zapału. – Strażnicy łapią i zamykają wszystkich, którzy próbują oprzeć się klątwie.
         - To, po co za wszelką cenę chcą pozbyć się wilków? – pytałem zrywając z drzewa list gończy za moją osobą. – Przecież jestem jedynym, który kiedykolwiek próbował.
         - Wiesz co, nie mam pojęcia… - mruknął zamyślając się.
Gdy wyszliśmy z lasu myślałem, że zacznę krzyczeć z zaskoczenia. Byliśmy naprzeciw karczmy dziadka. Cały ten miesiąc szliśmy w kółko?! Karczma wyglądała lepiej, niż gdy byłem tu za pierwszym razem. Było tak, ponieważ zanim wracałem do domu, zawsze starałem się coś naprawić. Nie mogłem zostawić dziadka samego z tym problemem. Wstąpiliśmy do środka na naleśniki jagodowe.
         - Och! Już wróciłeś? – ucieszył się dziadek, gdy nagle dostrzegł, że nie jestem sam. – Co ty tu robisz… z myśliwym?
         - Jestem William Grimm, miło mi pana poznać. – przywitał się serdecznie. – Ma pan bardzo zacną karczmę.
         - Dziękuję młodzieńcze. To wszystko zasługa mojego wnuka. – chwalił mnie i głaskał ( co było jednocześnie irytujące i przyjemne). – Czekaj chwilę… Nazywasz się Grimm?!
         - Tak proszę pana. A o co chodzi? – odpowiedział zmieszany Will.
         - Właśnie dziadku, o co chodzi? – dodałem.
         - Według pradawnych legend do przełamania klątwy potrzebne są cztery klucze: Andersena, Grimma, wilka oraz rycerza. – tłumaczył dziadek cicho, żeby nikt poza nami nie mógł usłyszeć. – To nie jest takie częste nazwisko.
         - Może mi jeszcze powiesz, że moja znajoma ze szkoły też ma coś z tym wspólnego? – powiedziałem sarkastycznie.
         - Wiesz, mój drogi… wszystko jest możliwe. – powiedział bardzo poważnie. – Jeśli tylko jest potomkinią TEGO Andersena.
         - Eee… właśnie mi się przypomniało, że muszę już wracać. Do zobaczenia jutro! – powiedziałem wychodząc. Nie chciałem nawet dopuścić myśli, że Elsa mogłaby pomóc mi w pozbyciu się klątwy.
Pobiegłem szybko do lustra. Mijałem te same stare drzewa, co zawsze, lecz tym razem wszystko wydawało ki się takie wrogie. Nareszcie lustro! Ono zawsze było dla mnie jak deska ratunku, ale tym razem było o wiele poważniej. Dzięki niemu mogłem uciec od tej stresującej rozmowy.  Już byłem w swoim pokoju i odetchnąłem z ulgą. Położyłem się wyczerpany na łóżku. Nagle słyszę, że ktoś przechodzi przez lustro. „ Ktoś mnie śledził? Co mam teraz zrobić? Może mnie nie rozpozna, kimkolwiek jest?” takie pytania kłębiły się w mojej głowie przez kilka sekund. Nie wiem czy to powód do radości, czy może do rozpaczy, ale osobą, która dotarła za mną aż do mojego domu okazał się być Will. Ogólnie nie zmienił się zbytnio po przejściu do naszego świata. Zmiana nastąpiła tylko w jego ubiorze. Jego średniowieczne ubrania stały się bardziej współczesne, czyli miał na sobie teraz ciemnobrązowe rurki oraz koszulę ze wzorem moro. Jego zielony kapelusz był teraz bardziej „stylowy”.
         - Co to za miejsce?! Cóż stało się z mym strojem? – myślał głośno. – Hej ty! Mów co się tu dzieje!
         - No więc wyszedłeś nagle z tamtego lustra. – tłumaczyłem tak jakbym nic nie wiedział. – I jesteś teraz w moim pokoju.
- Rozumiem... czy był tu ktoś przede mną?  - zapytał.
- Nikogo nie widziałem.  - odpowiedziałem udając lekko wystraszonego. 
- A byłem pewien, że ten dwulicowy uciekinier tu wszedł… - mruknął niepewnie. – W każdym razie dziękuję. Jak cię zwą?
- Mnie? Ja… ja… nazywam się Daniel wilczek. – Wyjąkałem zastanawiając się, czy mój kumpel pamięta moje nazwisko.

Niestety Will wykazał się niezwykłą pamięcią i niemal natychmiastowo rzucił mi się do gardła wyzywając przy okazji od podłych kłamców po hochsztaplera. Na cale szczęście nikogo nie było w domu. Byłoby głupio jakby to słyszeli, a ja nie umiałbym im tego wytłumaczyć albo, co gorsza, Will powiedziałby im o Yriaf Selat. Po jakiejś godzinie udało mi się go udobruchać i wytłumaczyć, że to już nie jest jego świat. On tylko cały czas mi potakiwał, co oznacza, że jest mądrzejszy niż mi się wydawało albo kompletnie nic nie skumał. W każdym razie nie dałby mi żyć, gdybym nie oprowadził go trochę po okolicy. Pokazałem mu centrum handlowe, przy czym musiałem tłumaczyć mu, czym jest telewizja, Internet i tym podobne. Ku mojemu zdziwieniu wiedział, co to jest telefon. Mimo, że żyje w krainie na poziomie naszego średniowiecza mają tam telefony. Oczywiście stacjonarne nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego… Gdy kierowaliśmy się z powrotem do mojego domu, w oddali zauważyłem biegnącą w moim kierunku wściekłą Elsę. Nie znałem powodu, dla jakiego miałaby być na mnie wkurzona, więc zacząłem się zastanawiać, co takiego mogłem przeskrobać w jej mniemaniu…





         To już miesiąc odkąd pierwszy raz trafiłam do tego świata. Z tej okazji pewni bogaci ludzie urządzili przyjęcie na moją cześć. Impreza miała miejsce w przepięknym pałacu. Był on niewielki, ale nie mogę tego dokładnie stwierdzić, ponieważ to był pierwszy pałac, jaki miałam okazję zobaczyć na żywo. Oprowadzili mnie po nim właściciele: hrabia i hrabina Orkel. Hrabia był niskim mężczyzną przy kości. Nosił na głowie białą, podwiniętą na końcach perukę, pod którą ukrywał swoją łysinę. Miał wielki krzywy nos oraz śmieszny czarny wąsik. Ubierał się w czarno białe szaty. Miał białą koszulę i pantalony w tym samym kolorze. Na to narzucał czarny jak smoła frak. Na jego plecach widniały dwa białe karciane symbole: pik oraz trefl. Natomiast jego małżonka różniła się od niego drastycznie. Była wysoką blondynką z burzą jasnych loków. Na jej twarzy tylko ślepiec nie byłby w stanie dojrzeć przerażająco ostrego makijażu, którego doradzała mi na końcu każdego zdania. Hrabina nosiła czerwoną niczym zachodzące słońce suknię z wieloma falbanami. Na każdej widniały naprzemiennie czarne serca lub romby.
         Takie same wzory jak na ich ubraniach widniały w całym pałacu. Gdy zwiedzałam go, miałam wrażenie jakbym zasnęła przy grze w karty. Symbole karciane były wszędzie. Na ozdobnych gobelinach umieszczanych przy każdych drzwiach widniały pik oraz kier, natomiast trefl i karo zdobiły każdą latarnię. Wszystkie cztery pojawiły się tylko na przeogromnym arrasie zdobiącym salę balową. Idealnie komponowały się z czerwonymi ścianami i podłogą z czarnego marmuru. Przyjęcie zaczęło się z samego rana. Na szczęcie była to sobota, wiec mogłam być na nim nie opuszczając zajęć w szkole. W innym przypadku ojciec by mnie ukatrupił za robienie sobie wagarów a moje tłumaczenie nic by nie dało. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby w coś takiego jak prawdziwa kraina baśni. Oczywiście nie mogłam pojawić się na balu ubrana w zbroję. W swojej szafie nie znalazłam nic odpowiedniego na tą okazję. Na całe szczęście córka organizatorów była na tyle uprzejma by pożyczyć mi jedną ze swoich przepięknych sukienek. Spięłam moje włosy w kok i spojrzałam na nią. Panienka Amanda, ponieważ tak miała na imię, miała identyczną fryzurę jak ja. Nasze sukienki również były bardzo podobne. Nasze balowe suknie były przepiękne, z aksamitnego materiału, wyszyte brokatową nicią, w pięknym fasonie. Do sukni dołączone były rękawiczki z tego samego materiału. Suknie u dołu były podwinięte, tym sposobem odsłaniały delikatną, białą koronkę. Różniły się tylko kolorem materiału, z którego były wykonane. Moja była czerwona a jej czarna. Gdy schodziłyśmy jednocześnie z dwóch stron balkonu, goście sądzili, że jesteśmy siostrami. Nasze rysy twarzy może i były trochę podobne, ale bardzo się różniłyśmy. Moje włosy są całkowicie białe za to jej ciemniejsze niż węgiel. Moje oczy były równie czerwone jak suknia, którą ubrałam, jej lśniły niczym białe złoto. Merlin co chwila komplementował którąś z nas, chyba ze akurat byłyśmy zajęte tańcem. Wygląda na to, że dwunastolatek się zakochał. Czy to nie urocze?
         Szczególnie zapamiętałam jeden taniec. Tańczyłam z mężczyzną, który spóźnił się i z hasłem wtargnął do pałacu. Wszyscy zachwycali się jego niezwykłym strojem. Był on prawie tak biały jak świeży śnieg albo moje włosy. Młodzieniec miał idealnie proporcjonalne ciało i śliczną kwadratową szczękę. Na twarzy nosił srebrzystą maskę. Widocznie wolał żeby nikt go nie rozpoznał. Wydawało mi się, że nie przyszedł tu dla mnie, ale dla dziewczyny, która tamtego dnia powinna naprawdę świętować. Tamtego dnia wypadały osiemnaste urodziny Amandy. Niestety z mojej winy jej rodzice i przyjaciele zupełnie zapomnieli. Przez cały czas stała ponuro wyglądając kogoś przez okno. Zmieniło się to w momencie, w którym przybył tajemniczy przystojniak. Niestety nim się spotkali, ktoś inny zajął czymś Amandę. Zawiedziony poprosił do tańca kogoś innego – mnie. Podczas tańca trochę rozmawialiśmy, ale każdy temat zmierzał do jednego – hrabianki. W pewnym momencie spojrzałam na zegar wiszący nad głównym wejściem.
         - Oh… to już prawie dwunasta. – stwierdziłam ponuro.
         - Masz rację panienko. – dodał tajemniczy młodzieniec, spoglądając tam gdzie ja.
         - Przepraszam muszę już iść! – krzyknęliśmy niemal jednocześnie.
W tamtym momencie obije biegliśmy w kierunku wyjścia a później po schodach w dół. Po zejściu na dół użyłam amuletu, by szybko wrócić do domu, jednak nim to zrobiłam, spostrzegłam, ze mój parter od tańca i nagłej ucieczki zostawił biały but na jednym ze stopni. Chciałam coś z tym zrobić, ale nie miałam tyle czasu.
         Po powrocie do domu wzięłam najszybszy prysznic świata i szybko wyszłam z domu, złapałam taksówkę i pojechałam do szkoły. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego pędzę do szkoły w sobotę? Otóż tamtego dnia mieliśmy wystawiać naszą sztukę i miałam się stawić na miejscu o dwunastej. Głupio by było jakbym się spóźniła poza tym, nie mogłam zawieść Elsy. Na miejscu byłam dokładnie minutę po.
         - Spóźniłaś się! – krzyknęła na mnie przyjaciółka.
         - Przepraszam, straciłam poczucie czasu. – mówiłam błagalnym głosem.
         - Nie widziałaś może gdzieś, twojego ulubionego rudzielca? – zapytała mnie szybko. – on też się spóźnia.
         - Nie, nie widziałam do dzisiaj. – odpowiedziałam. – Zaraz do niego zadzwonię.
         - Racja, od ciebie na pewno odbierze! – stwierdziła głośno.
Zadzwoniłam do przyjaciela. Nic. Usłyszałam tylko komunikat, ze ten numer jest poza zasięgiem. Po kilku kolejnych próbach, Elsa powiedziała, ze idzie go poszukać. W tym czasie ja miałam szykować się do występu.


2 komentarze:

  1. Jednym słowem... Zajebiste :D











    (Tylko nwm czy zauważyłaś ale coś nagłówek nie działa przynajmniej u mnie na phonie)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślałam że to tylko u mnie, ale teraz już się tym zajęłam.

      Usuń

Copyright © 2016 Po drugiej stronie lustra , Blogger