Jane i reszta chcieli
wyruszyć w dalszą drogę z samego rana. Grupa nie była jednak zgodna co do
kierunku podróży. Wśród lśniącego w porannym słońcu śniegu zrodził się konflikt
pomiędzy ptasim a lwim rycerzem. Feliks był przekonany, że powinni wrócić so
stolicy Taiwk, aby zaczekać tam na Liz i Mordreda. Natomiast Sam obstawał przy
tym, żeby jak najszybciej udać się do Smoczej Republiki.
- Ile razy mam ci
powtarzać, że już tam kogoś wysłaliśmy?! – oburzał się Feliks.
- Nie obchodzi mnie, że
twoi kumple tam poszli. Lizzar i tak ich nie posłucha! – Samuel nie dawał za
wygraną. – Ten zimnokrwisty imbecyl ma gdzieś ludzi takich jak wy. Muszę
osobiście go przekonać.
- Czyżbyś uważał się za
lepszego ode mnie?! – Rycerz aż kipiał ze złości, jeszcze chwila i by się
zapalił.
- Ty jesteś tylko
człowiekiem, ja potężnym lwem zmuszonym do życia w tym marnym ciele. – Głos
Sama brzmiał, jakby młodzieniec brzydził się ludzi.
- Mylisz się, Sam –
wtrąciła się Jane. – W gruncie rzeczy jesteście tacy sami. Wasi przodkowie
zostali zamienieni w ludzi i zostali rycerzami. Poświęcili się, by służyć
królowi i mieszkańcom Yriaf Selat.
Choć głos dziewczyny
był słabo słyszalny, rycerze nie mogli go zignorować. Samuel patrzył na Jane ze
zdziwieniem. Nie wierzył, że tak mizerna osóbka jest zdolna do mówienia tak
doniosłych rzeczy. Po chwili spojrzał jednak na Feliksa.
- Twój przodek też nie
był człowiekiem? – zapytał wgapiając się w rudowłosego.
- Był zwyczajnym
ptakiem. – Feliks nie wydawał się być skorym do rozmowy.
- Wcale nie! – Jane
podniosła głos. Jakaś jej część nie mogła pozwolić, by tak bagatelizować pierwszego
z rycerzy. – Mimo, że był najmniejszym z ptaków wykazał się ogromną odwagą!
Uratował innych poświęcając własne życie.
- I za tą ogromną
zasługę mianowano go Obrońcą Światła, feniksem. Nie wyobrażasz sobie ile
cierpienia przyniosło to mojemu prapradziadkowi, a później mnie.
- Co masz na myśli? –
Sam był wstrząśnięty takimi informacjami.
- Gdy obudzisz w sobie
moc feniksa, zaczynasz starzeć się o wiele wolniej niż normalny człowiek.
Daniel, Aniela, Swen, Elsa i Sara… oni wszyscy byli moimi przyjaciółmi. Wszyscy
zdążyli już dorosnąć, mieli dzieci, wnuki i odeszli – mówił rozgniewany. – Mam
siedemdziesiąt pięć lat a nie osiągnąłem praktycznie nic!
- Pewnie wolałbyś być
po prostu zwyczajnym człowiekiem. – Samuel nie wiedział co powiedzieć, ale
milczenie wydawało mu się jeszcze bardziej niezręczne.
- Wolę o tym nie
myśleć. Podjąłem decyzję, więc będę się jej trzymać.
- To nie brzmi zbyt
wiarygodnie. – Lwi rycerz trochę się ośmielił. – Na pewno żałujesz tej decyzji.
- To nie ma znaczenia.
Moim obowiązkiem było przejęcie pieczy nad światłem, gdy prawowici władcy
wkraczali na trony. Teraz moją powinnością jest przywrócenie Danieli na tron.
Na moje własne widzimisie będzie czas, w tych krótkich chwilach pokoju. Przede
wszystkim jestem Obrońcą Światła.
Przemowa Feliksa była tak
wyniosła, że rycerz niemalże palił się do boju. Dosłownie – włosy mężczyzny
zaczynały przypominać prawdziwy, żywy ogień. Scena ta wyglądała na śmiertelnie
poważną, lecz pojedynczy, potężny podmuch wiatru obrócił to w komedię. Wicher
zatrząsł gałęziami drzew w taki sposób, że zgromadzony na nich śnieg spadł
prosto na głowę Feliksa.
- Daniel! Wiem, że to
ty! – Gniew ptasiego rycerza spowodował, że kupka śniegu na jego głowie
roztopiła się w kilka chwil. – Może, zamiast nabijać się ze mnie, pomógłbyś
trochę?
- Jak dla mnie to
wyglądało na coś w stylu „ochłoń trochę” a nie nabijanie się z pana –
zasugerowała cicho Jane.
- Obie odpowiedzi są
poprawne – Rozległ się doniosły, lecz doskonale znajomy głos.
Tuż za dźwiękiem
pojawiły się płatki czerwonych tulipanów. Kwiaty ułożyły się w sylwetkę
mężczyzny. Jane rozpoznała w magicznym bukiecie króla Daniela, lecz i tak nie
mogła uwierzyć, że pojawił się osobiście. Natomiast Sam w ogóle nie miał
pojęcia co się działo. Choć wydawałoby się, że król szedł, jedynie unosił się
cal nad ziemią. Nie zostawiał żadnych śladów, wydawał się być całkiem
oddzielony od otaczającej ich rzeczywistości, choć tak naprawdę był złączony z
nią bardziej niż można to pojąć zmysłami.
- Co to za okazja, że
jaśnie pan pojawił się osobiście? – zapytał z wyrzutem Feliks.
- Poprosiłeś o pomoc –
Król mówił jakby to było oczywiste.
- Cały kraj prosi was
trzech o pomoc już od kilkunastu lat, a wy nic nie zrobiliście. – Feliks
oczywiście musiał mu to wypomnieć.
- Dobra, dobra… masz
mnie – zaśmiał się. Po chwili jednak dodał z pełną powagą. – Chciałem
powiedzieć, żebyś się ogarnął i ruszył w końcu do Smoczej Republiki.
- Cha! Miałem rację! –
Wykrzyknął uradowany Sam. Szybko jednak zorientował się, że było to trochę nie
na miejscu. – To znaczy… chodźmy już.
- Co wyście się na to
uwzięli?! Lizzy tam poszła.
- Tak, wiem. Dlatego
musicie się pospieszyć. Dziewczyna wyzwała smoka na zawody strzeleckie.
- Co ja mam z tą
dziewczyną… A Mordred miał jej pilnować. – Feliks był zdruzgotany, gdy
uświadomił sobie jaka potrafiła być Elizabeth.
- To wnuczka Willa i
Elsy. Naprawdę myślałeś, że będzie kogokolwiek słuchać? – zapytał z ironią w
głosie Daniel.
Zdołowany swoim wiarę w
odpowiedzialność Grimówny Feliks milczał. Kwiatowy król podszedł do niego i
objął go delikatnie. Szepnął mu do ucha kilka słów dla otuchy i powoli
rozpłynął się tak jak się pojawił. Nim jednak ostatni z czerwonych płatków
zniknął pośród śniegu, rozległy się głośno rozkazy monarchy:
- Samuelu, weź Jane na
lwi grzbiet i biegnij najszybciej jak umiesz. Feliks leć i wypatruj ich z góry.
Rycerze nawet nie
dyskutowali. Feliks natychmiast stanął w płomieniach, aby po chwili wyłonić się
z nich jako dostojny, czerwony ptak. Tymczasem podobnie jak przed wieloma
latami Daniel zmieniał się w wilka, Sam zmienił się w wielkiego kota. Został
lwem, którego miękką grzywę od razu zaczęła gładzić Jane.
Pospiesznie ruszyli na
północ. Wszyscy byli pewni, że zabawa w strzelanie do celu ze smokiem nie może
się dobrze skończyć.
Natomiast dwie godziny
wcześniej, jeszcze przed wschodem słońca, Mordred i Liz wylądowali w stolicy
Smoczej republiki. Miasto mieściło się u podnóży gór. Ze skalnych urwisk
wystawały błyszczące kryształy, które rzucały na miasto błękitne światło.
Dzięki temu latarnie uliczne były całkowicie niepotrzebne. Wysokie, oszklone
budynki były ustawione w takie sposób, by wzajemnie oświetlały miejsca, gdzie
padał cień pozostałych.
Mogliby podziwiać ten
pokaz świateł przez długie godziny, lecz mieli zadanie do wykonania. Z tego, co
Mordred wyczytał w książce, smoczy rycerz powinien mieszkać w górach na wschód
od miasta. Na całe szczęście to właśnie stamtąd dobiegało światło, więc nie
martwili się o to, że zgubią się w górach. Oboje śmiało ruszyli przed siebie,
nie mieli nawet pojęcia o tym, że byli obserwowani ze szczytu jednego z kryształów,
który o dziwo nie lśnił ani odrobinę.
- Widzę, że mamy bardzo interesujących gości.
– Młody mężczyzna uśmiechał się wąchając różę i patrząc prosto na Elizabeth.