W Waldzie, niezbyt dużym miasteczku, historia
Yriaf Selat jest doskonale znana. W końcu ze wszystkich miejsc na Ziemi to właśnie
tu rozegrała się jej przełomowa część. To tu dorastało czworo z pięciorga
najznamienitszych władców magicznej krainy. To właśnie w tym miejscu szalała
tamtej nocy zamieć śnieżna.
W jednym z zaułków fałdy śniegu
układały się w sposób nienaturalny. Stworzyły one kształt krateru, w którego
środku ktoś siedział. Była to młoda dziewczyna o długich, rudych włosach. Jej
czupryna była tak długa i gęsta, że zasłaniała praktycznie resztę pochylonej
kobiety. Mimo tak charakterystycznego wyglądu, nie zwróciła ona uwagi żadnego z
przechodniów. Była sama, brudna, głodna i… płakała.
Nagle głowa dziewczyny podniosła się
odkrywając przed światem duże zielonkawe oko. Jej wyraz twarzy mówił, że czymś
się zdziwiła, coś było nie tak.
- Mamy środek zimy. Dlaczego więc czuję
zapach polnych kwiatów? – zapytała siebie samą. Jej głos był słaby i niknął na
wietrze.
Wiatr zawiał jej w twarz odsłaniając
ją całą. Jej prawe oko zakryte było białą choć odrobinę przybrudzoną, szpitalną
przepaską. Usta były sine i popękane od zimna. Rudowłosa wstała jak zaczarowana
i zaczęła wpatrywać się w dal.
Kolejny podmuch był silniejszy.
Przyniósł ze sobą kilogramy śniegu oraz płatek róży. Miał odcień czystego
szafiru, nie mógł być zwyczajny. Miały tu miejsce rzeczy niezwykłe. Błękitny przedmiot
zatrzymał się przed dziewczyną tylko na chwilę, by zaraz ruszyć w dalszą drogę.
Dołączył do sobie podobnych i ruszył dalej. Jego trasa była wielką niewiadomą,
zależała jedynie od nieobliczalnych podmuchów.
- Co się dzieje? – dziewczyna
patrzyła na wszystko z nieufnością i niepokojem. – Czyżby ktoś czary odprawiał? Kimkolwiek
jesteś, nie boję się ciebie!
- Nie zrobię ci krzywdy maleńka –
usłyszała łagodny głos. Jakby mówił do niej dwudziestoparoletni mężczyzna.
Rozejrzała się więc, ale nikogo nie dostrzegła. – Chcę jedynie pomóc twojemu
przeznaczeniu i uchronić cię od zamarznięcia na śmierć.
- Nie ma czegoś takiego jak
przeznaczenie – odpowiedziała.
- Idź za kwiatami a w końcu dowiesz
się jak bardzo się mylisz, jak niewiele wiesz.
Zaciekawiona dziewczyna ruszyła
błękitnym śladem. Jej ciało było słabe, ale śmiało brodziła w śniegu. Jej
podarte brudne ubrania nie chroniły przed straszliwym mrozem, ale nie wahała
się by zaufać nieznanej sile, która prowadziła ją przez miasto. Mimo, że zima
starała się ze wszystkich sił odciągnąć ją od celu, ona nie poddawała się. Ale
może to nie była tylko zima? Oprócz dreszczy spowodowanych niskimi
temperaturami, możnaby zaważyć oznaki strachu. Ciężki oddech, niepewność skryta
w spojrzeniu były niczym cienie na lśniącym jak płomień harcie ducha.
Płatki zatrzymały się przed jednym z
domów. Wyglądał najnormalniej w świecie. Ściany z cegły i ośnieżony dach.
Rudowłosa przystanęła niedaleko okna by spojrzeć na to, co dzieje się w środku.
Zobaczyła jasną, nowoczesną kuchnię. Po
pomieszczeniu krzątał się mężczyzna ubrany w zielonkawą koszulę i jeansy. Na
ten zestaw miał nałożony brązowy fartuch z wyhaftowanym napisem „Szef kuchni”.
Nic dziwnego, że właśnie przyrządzał posiłek. Był wysoki, miał gęste
ciemnobrązowe włosy i tego samego koloru kozią bródkę. Dziewczyna nie śmiała
spojrzeć prosto w jego turkusowe oczy, więc szybko schyliła się, gdy ten
odwrócił się właśnie w kierunku okna.
Przeszła przed front budynku, kiedy
wiatr zawiał ponownie. W drzwi uderzył naniesiony przez podmuch śnieg.
Dziewczyna zawahała się, choć była już pewna, że to tu ją prowadzono.
- Co ja tutaj robię? – zapytała
siebie. – Ja… ja nie znam tych ludzi. Mam tak po prostu zapukać i powiedzieć
im, że wiatr mnie tu zaprowadził?
Jakby w formie odpowiedzi, młodą
kobietę zaskoczył kolejny silny podmuch. Ona zachwiała się i upadła. Nic w tym
dziwnego. Nie miała nic w ustach od wieków, a w końcu nie da się żyć bez
jedzenia. Dziewczyna w kilka chwil całkowicie opadła z sił. Mróz doskwierał co
raz mocniej. W końcu zmorzył ją błogi sen… na progu domu… na progu
przeznaczenia.
Drzwi otwarły się zaledwie pięć
minut później. Z domu miał właśnie wychodzić chłopak, rówieśnik rudowłosej.
Miał jasne, kręcone włosy niczym owcza wełna. Spojrzał na leżącą przed nim dziewczynę
swoimi dużymi, ciemnoniebieskimi oczyma.
- Przed waszymi drzwiami leży jakaś
dziewczyna! – krzyknął do wnętrza domu. – Wnieść ją do środka, czy co?
- O czym ty gadasz, Marti? – W
drzwiach pojawiła się oburzona dziewczyna, podobna trochę to osobnika z kuchni.
Zobaczyła śpiącą i nie wiedziała co
robić. Była zszokowana tym, że ktoś leży u jej stóp. „Czy ona tu czegoś
szukała?” – Pomyślała, po czym zawołała swoich rodziców.
Zmarznięta dama zaczęła odzyskiwać
świadomość. Leżała na czymś miękkim. To uczucie było dla niej obce, ale bardzo
przyjemne. Po prawej stronie czuła zbawienne ciepło. Gdyby leżała w śniegu
choćby chwilę dłużej, nie ujrzałaby kolejnego dnia. Delikatne skwierczenie
pozwoliło jej stwierdzić, że obok niej płonie ogień. W jej przypadku jedynym
skojarzeniem do ognia był pożar, wiec szybko podniosła się i otworzyła oko.
Wystraszona rozglądała się dookoła. Znajdowała się w dużym ciemnym pomieszczeniu,
jedynym źródłem światła był rozpalony kominek z jasnej skały. Ściany w pokoju wyłożone
były ciemnym drewnem, a wisiały na nich obrazy przedstawiające lasy i łąki oraz
czaszki i poroża. Zupełnie jakby nie był to dom a jakaś leśniczówka. Stała tam
też sofa, była duża i zielona. Obok niej błyszczał polerowany stolik ze
szklanym blatem. Całość utrzymywana była w ciemnych, leśnych barwach, ale sprawiała
wrażenia naprawdę przytulnego miejsca.
Gdy już zniknęło to potworne
uczucie, które ma się zawsze gdy nagle się wstanie, dziewczyna podniosła się
już zupełnie. Chciała już wyjść, uciec, by nie robić nikomu kłopotów. Całkowicie
zapomniała o tym, że cały czas jest wykończona i głodna. Próbując zakraść się do
okna, potknęła się o nogę od stolika i upadała na miękki dywan. Zrzuciła pilot
od telewizora, włączyły się wiadomości. „Ogłoszono stan wyjątkowy! Władze
proszą o nie wychodzenie z domów!” – mówiono w związku z szalejącą za oknem
burzą śnieżną.
Powstały hałas sprowadził do pokoju
domowników, czyli dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Jednym z nich był ten, którego
rudowłosa widziała przez okno kuchenne. Obok niego stała najprawdopodobniej
jego córka, byli dość podobni, ale ona dużo młodsza. Druga kobieta musiała być
w takim razie żona człowieka w fartuchu. Drugi z mężczyzn był już staruszkiem.
Miał siwe, kręcone włosy, przenikliwe szmaragdowe oczy, a ponad jego siwymi wąsami
można było zauważyć całe stadko piegów.
Rudowłosa patrzyła na to
zbiorowisko, kiedy ponownie próbowała wstać.
- Nie forsuj się, pomogę ci. –
Niemal znikąd obok rudowłosej pojawiła się córka pana domu. Pomogła jej wstać
i została oparciem dla swojego gościa. – Tak w ogóle jestem Liz, a ty?
- Ja… ja… - sposób jaki dziewczyna
próbowała się wysłowić, sprawiał, że przypominała trochę małe dziecko. – ja… ne…
nie wiem.
- Nie żartuj. Jak można nie wiedzieć
jak się nazywa? – Brązowowłosa najwidoczniej wzięła to za kiepski dowcip. – No śmiało,
jak mówią na ciebie przyjaciele?
- Elizabeth… - skarcił ją starzec i
spojrzał na nią groźnie.
- Nie… mam przyjaciół – bezdomna wyrażała
się co raz pewniej. – Prawdę mówiąc, od lat z nikim nie rozmawiałam. Rodzice
porzucili mnie, gdy byłam malutka, więc nie pamiętam nawet własnego imienia.
- Rodzice cię porzucili? I żyłaś
całkiem sama? – Starzec zainteresował się słowami dziewczyny. – Ile lat byłaś
sama?
- Nie byłam zupełnie sama. Wychowały
mnie wilki z pobliskiego lasu. Odkąd pamiętam byłam z nimi.
- Co ty jesteś, Tarzan? A może ten z
Księgi Dżungli… Mowgli? – Elizabeth nadal nie opuściło jej poczucie humoru. –
Już wiem! Będę ci mówić Jane! Co ty na to?
- Na pewno nie miałam tak na imię… -
Obie dziewczyny uśmiechnęły się do siebie. – Ale brzmi fajnie i łatwo
zapamiętać… Liz.
- Dobra! Zaprowadzę cię do łazienki,
żebyś mgła się porządnie umyć i poszukam dla ciebie jakiś ubrań. Później zjesz
z nami kolację.
- Ale…
- Żadnych ale! Jesteś naszym gościem,
nigdzie cię nie puścimy w taką pogodę.
Liz złapała Jane za rękę i
zaciągnęła ją na piętro. Tymczasem jej ojciec wrócił do gotowania, a reszta
zaczęła nakrywać do stołu w jadalni. Jadalnia, zresztą jak i cała reszta domu
utrzymywana była w podobnej stylistyce jak salon.
W mgnieniu oka wszystko było już
gotowe, pozostało tylko czekać aż dziewczyny zejdą na dół. Podczas tego
oczekiwania, staruszek wziął ojca Liz na stronę.
- Grigorij, co myślisz o tej
dziewczynie? – zapytał.
- Ledwo co ją spotkałeś i już
myślisz, że to ona? - Mezczyzna spojrzał
na starszego jak na idiotę. - Tato weź pomyśl. Co Królowa robiłaby tutaj? Po co
miałaby opuszczać Yriaf Selat? Poza tym cały czas jest sama. Ktokolwiek odebrał
nam Danielę, nie puściłby jej tak łatwo.
- W sumie masz rację… ale jest w
niej coś, co mówi mi, że nadeszła nowa nadzieja.
- Masz już swoje lata, tato. Każda
młoda dziewczyna, którą spotykasz sprawia, że dostajesz nowych sił.
- Już jesteśmy! – Elizabeth wykrzyknęła
schodząc ze schodów. – Kolacja pachnie pysznie!
- To sarnina – dodała Jane. – Znam się
na rzeczy.
Wszyscy spojrzeli na rudowłosą. Wglądała
teraz niemalże jak inna osoba. Gdyby nie przepaska na oku, pewnie by jej nie
poznali. Umyte, jeszcze wilgotne włosy zaplecione miała w długi sięgający niemal
do podłogi warkocz. Przy twarzy kręciło się jeszcze kilka niesfornych kosmyków,
których nie dało się zapleść. Jane dostała także świeże ubrania: czarny,
wełniany sweter oraz grube dżinsy w klasycznym kolorze. Na stopach miała grube
skarpety w zielono-niebieskie pasy.
Cała rodzina, wraz ze swoim gościem,
zjadła pyszne pieczone mięso z sosem. Nie rozmawiali przy jedzeniu. Powodem
tego nie były jednak stosunki międzyludzkie, ale doskonały smak przygotowanej
potrawy. Nikt nie mógł oderwać się od jedzenia.
- Więc zostałaś Jane? – zaśmiał się
głos wiatru za oknem. – Jeszcze trochę znajdziesz swoje prawdziwe imię. Jest
tam, gdzie splatają się ścieżki przeznaczenia. Gdy już tam dotrzesz, znajdź
moją córkę i otrzyj jej łzy… Masz jej w tym pomóc Liz!
Dziewczyny nie usłyszały głosu przez
zamieć, ale mimo to wyjrzały za okno. Miały wrażenie, że to dopiero początek.