Liz szła
kilka kroków za Mordredem marudząc pod nosem. Dobitnie pokazywała mu, ze nie
chce mieć z nim nic do czynienia. Dziewczyna cały czas uważała, że chłopak jest
winny i naprawdę zrobił to, o co go oskarżono. Blade szybko poznał się na
uporze Elizabeth i nawet nie próbował udowadniać jej, ze jest niewinny. Gdy
staną twarzą w twarz z prawdziwym winowajcą, ona będzie musiała przyznać się do
błędu.
Po około
dwóch godzinach wędrówki, usłyszeli przyprawiający o dreszcze dźwięk. Dobiegał
z kierunku, w którym podążyli Feliks i Jane. Było to wycie wilków. Mordred nie
przejął się tym zbytnio, Lizzy wręcz przeciwnie. Dziewczyna chciała już
zawrócić i biec w tamtym kierunku. Zupełnie zapomniała o śniegu i lodzie. W
kilka chwil Grimówna padła na oblodzoną drogę.
- Chyba
skręciłam kostkę - mówiła trzymając się za lewą nogę. – Naprawdę boli.
- Widzę tam
jakiś budynek – stwierdził Blade. – Może tam ktoś cię opatrzy, albo wezwie
lekarza.
- Ale wilki…
Królowa… ona musi tam być
- Teraz
ważne jest, żeby ktoś obejrzał twoją nogę. – Chłopak podniósł Elizabeth.
Zamierzał ją nieść dalej. – A teraz cicho, bo wrzucę cię do śniegu. Jesteś na
mojej łasce.
Normalnie
dziewczyna zaczęłaby protestować, ale była przekonana, że Mordred był
odpowiedzialny za śmierć Artura. Nie chciała zostać jego kolejną ofiarą. W
ciszy zgodziła się na jego warunki. Niósł ją przez kolejną godzinę nim dotarli
do budynku, który zauważył chłopak. Nawet nie pukając otworzył drzwi i głośno
zawołał:
- Jest tu
ktoś? Moja towarzyszka potrzebuje pomocy lekarza!
- Doktor
wyszedł właśnie do miasta – usłyszał delikatny, ciepły głos. Po chwili do
pomieszczenia weszła nastoletnia dziewczyna. Ubrana była w strój pielęgniarki.
– Ale może ja zdołam pomóc.
- To nic
poważnego – odezwała się Liz. - Tylko skręciłam kostkę, a on sieje panikę.
- Z tym na
pewno sobie poradzę. – Uśmiechnęła się nieznajoma. – Chodźcie za mną.
Mordred
ruszył w ślad za dziewczyną przyglądając się jej bardzo uważnie. Już na
pierwszy rzut oka było widać, że nie jest zwyczajnym człowiekiem. W tych
stronach zapewne zaliczana jest do potworów. Uznał tak, ponieważ posiadała ona
długie, odstające na boki, spiczaste uszy oraz lśniące zielone oczy. Ich blask
wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest to istota magiczna. Poza tym miała
długie, jasne włosy sięgające do połowy jej pleców.
Nieznajoma
zaprowadziła ich do dużego pokoju wypełnionego szpitalnymi łóżkami, które
oddzielone były parawanami. Obok każdego stała niewielka szafka. Dziewczyna
kazała posadzić Elizabeth na najbliższym wolnym posłaniu. Zdjęła jej but oraz
skarpetę.
- Faktycznie
skręcona – stwierdziła obserwując opuchliznę. – Ale w kilka minut uda mi się
cię uzdrowić.
- Że co? –
zapytała zdziwiona brunetka.
- Co cię tak
dziwi? Myślałaś, że nie znam magii leczącej? A może uważałaś, że potwór nigdy
nie pomoże człowiekowi?
- Nie, żadne
z nich. – Liz kręciła głową. – Ja po prostu nigdy nie słyszałam o magii
leczącej. Ja… to znaczy my… przybyliśmy tutaj z północy.
- Z północy?
Masz na myśli Yriaf Selat?! – Zza jednego z parawanu wyskoczyła druga
pielęgniarka. – Przepraszam za podsłuchiwanie. Tak w ogóle, jestem Fiona.
- Tak, mówię
o Yriaf Selat. Mam na imię Liz, a ten podejrzany typ to Mordred.
- Ja jestem Abla
– wymamrotała młodsza, która zajęła się już leczeniem. Całkiem skupiona
trzymała dłonie na kostce Grimówny, a opuchlizna znikała błyskawicznie.
- Co was
sprowadza do Taiwk? – zapytała Fiona, Jednocześnie odgarniała z twarzy złote
loki, które zakrywały parę bursztynowych oczu. – Nieczęsto widuje się tu kogoś
z waszych stron.
- Szukamy kogoś. Zmierzaliśmy do Smoczej
Republiki – odezwał się w końcu Mordred. – Bylibyśmy już tam od dawna, gdybyśmy
nie musieli lecieć samolotem, bo ktoś tutaj nie ma skrzydeł…
- Czyli
uważasz, że tylko was spowalniam? – oburzyła się Liz. – Nie musielibyśmy się
tak spieszyć, gdyby tylko lord Blade nie dopuścił się zamachu stanu!
- I tak
miałaś ich szukać, tak? Nie rób mi więc teraz problemów! – Chłopak również dał
się ponieść emocjom.
- To już
nawet nie twierdzisz, że to nie ty?
- To nie ja
zabiłem Artura! To ten drugi lord Blade!
- STOP! –
Przerwała im Fiona. – O czym wy mówicie?! W Yriaf Selat był zamach stanu?
- Masz
skrzydła? – dodała Abla.
- Jesteś
lordem? – zapytała ponownie Fiona.
- Drugi lord
Blade? – Liz ochłonęła odrobinę i zechciała wysłuchać chłopaka.
- Dobra
odpowiem wam wszystko – odparł ciężko. – Urodziłem się w Królestwie Cierry,
które znajduje się na latającej wyspie nad Iserą. Mój ojciec był niegdyś katem,
tak jak dziad i pradziad. Jednakże odkąd królestwem rządził król Michał
Mieczyński, urząd kata nie był już taki jak poprzednio. Żeby zrekompensować mu
to, król nadał mojemu ojcu tytuł szlachecki. Oczywiście ja i mój brat
odziedziczyliśmy go po nim.
- Doirian to
twój brat? – zapytała Elizabeth.
- Tak. Mój
brat Dorian, w odróżnieniu ode mnie, byłby zdolny do pełnienia funkcji kata.
Ojciec go wszystkiego nauczył, nim zniknął osiemnaście lat temu. Dori zawsze
był skory do używania siły i podstępów dla własnych celów. Nie sądziłem jednak,
że posunie się do zamachu stanu. Z Arturem byliśmy jak bracia. Nasza matka,
była jego niańką. W każdym razie, jestem współwinny śmierci mojego najlepszego
przyjaciela – Mordred wyraźnie posmutniał. – Gdybym nie wymknął się z Cierry,
powstrzymałbym mojego głupiego, starszego brata.
- Czyli
naprawdę jak bracia… - westchnęła Liz. – Też podobnie chciałam, ale Daniela
zniknęła. Miałam spędzać z nią wszystkie lata życia, a ona zaginęła, następnego
dnia po zrobieniu tego zdjęcia.
Dziewczyna
wyciągnęła z kieszeni kurtki zdjęcie przedstawiające dwie pięcioletnie
dziewczynki bawiące się razem na zielonym dywanie. Jedna z nich, ta z brązowymi
włosami była oczywiście Elizabeth. Natomiast druga, Daniela, Miała króciutkie
rude włoski, zupełnie jakby była chłopczykiem. Patrzyła w obiektyw z
zaciekawieniem swoimi szarozielonymi oczami.
- Twoja noga
już jest jak nowa. – Po kilku minutach niezręcznej ciszy odezwała się Abla. –
Niestety nie możecie jeszcze iść. Nadeszła straszna śnieżyca.
- Musimy ją
przeczekać – westchnął Mordred. – To może teraz wy opowiecie nam coś o sobie.
- W sumie
czemu nie. – Uśmiechnęła się Fiona. – Pochodzimy z hrabstwa Poppy. W Taiwk
jesteśmy tylko z powodu misji odnalezienia prawowitego następcy tronu tego
królestwa.
- Podobnie
jak my – zaśmiała się Liz.
- Tylko, że
teraz pracujemy w tej przychodni. A to wszystko dlatego, że nasi towarzysze
muszą wyzdrowieć. Jesteśmy strażnikami. Strażnicy to wyszkoleni łowcy nagród,
którzy jednocześnie chronią okoliczną ludność…
Cała czwórka
szybko zajęła się rozmową. Wysłuchali całej historii Fiony. Dziewczyny nie
wyglądały na takie, które przeżyły tego typu przygody. Później, żeby umilić
wszystkim czas, grali w różne gry. Mordred pokazał nawet swoje czarne skrzydła.
Okazało się później, że Abla także posiada parę białych skrzydeł. Mimo że
musieli przeczekać burzę, nie smucili się. Właśnie zdobyli nowych, niezwykłych
przyjaciół.
----------
Tymczasem
Feliks i Jane szli spokojnie leśną ścieżką. Okolica była podejrzanie cicha.
Może do dlatego, że mieli środek zimy. Coś jednak nie dawało im spokoju. Feliks
miał wrażenie, że są bacznie obserwowani spomiędzy drzew. Rozglądał się, lecz
nikogo nie widział.
W pewnym
momencie dziewczyna zatrzymała się. Oparła się o drzewo. Wyglądała na
wystraszoną. Jej oddech wyraźnie przyspieszył, lecz pomimo przerażającego
chłodu z jej ust nie wydobywały się obłoki pary.
- Coś się
stało? – zapytał zmartwiony mężczyzna.
- Nie, nic –
odpowiedziała bez namysłu.
- To nie
wygląda na nic. Możemy zrobić sobie przerwę, jeśli chcesz.
- Nie,
żadnej przerwy! – stwierdziła stanowczo. – To pogorszyłoby tylko sprawę.
- A więc,
jednak to nie jest takie nic…
- To nic, co
mogłoby cię obchodzić! – Krzyk dziewczyny był tak głośny, że strącił śnieg z
najbliższego drzewa.
Feliks
poczuł, jakby zrobiło się jeszcze zimniej. Jednocześnie Jane odbiegła gdzieś
naprzód.
- Chłód
taki, jak gdy wkurzyłem Swena przed jego ślubem z Anką – stwierdził nim ruszył
za rudowłosą.
Dziewczyna
biegła bez opamiętania przez dobre kilka minut. Czuła chłód, okropny chłód. Nie
było to jednak odczucie mroźniej zimy. Nieznośne zimno odczuwała wewnątrz,
zupełnie jakby ktoś przeszył jej serce lodową igłą. To serce, o którym starała
się nie myśleć, o którym chciała zapomnieć. Było równie puste jak ostatnie
kilka lat jej życia. Jane zatrzymała się na pokrytej śniegiem łące. Ten
natarczywy ziąb był nie do zniesienia. On… chciał uciec, wydostać się z tej
pustki.
- Może w
końcu przestaniesz to w sobie dusić – rozległ się przenikliwy męski głos. –
Przestań walczyć i daj upust temu wszystkiemu. Wtedy wszystko stanie się
prostsze.
- A co ty
możesz o tym wiedzieć?! Poza tym pokaż się! Kim jesteś?
Tuż przed nią pojawił się duch mężczyzny. Jego
włosy były proste i długie, związane w kucyk. Miały kolor ciemnorudy, ale były
miejscami także siwawe. Jego twarz miała ostre rysy. Oczy niemal czarne, a
spojrzenie zimne jak lód i przeszywające cię na wskroś. Mężczyzna ubrany był w
długi płaszcz, pod którym miał frak i koszulę. Wyglądał trochę jakby
wyciągnięto go właśnie z dziewiętnastego wieku. Po chwili przybrał on jednak
postać rudego wilka i kontynuował rozmowę:
- Jestem
jedynie pozostałością z przeszłości. Szukałem cię, moja droga. Gdzieś ty się
podziewała przez tyle lat?
- Ja… ja
zostałam wychowana przez stado wilków – mówiła niepewnie. – Jestem potworem,
którego odrzucili nawet rodzice – dodała łapiąc się na przepaskę na oku.
- Nie jesteś
gorszym potworem niż ja, każdy ci to powie – zaśmiał się złowieszczo. – Chętnie
przygarnę pod swoje skrzydła kogoś tak silnego jak ty. Dla mnie jesteś
doskonała.
- Naprawdę?
– Jej twarz zajaśniała.
- Tak.
Potrzebuję jedynie twojego wycia – mówił z dziwnym uśmiechem. – Pokaż mi, jak
wyjesz wychowanko wilków.
Zachęcana
przez ucha dziewczyna zawyła z radością. Jej wycie brzmiało jak wycie
prawdziwego wilka, który wzywa swoją watahę. Z uśmiechem słuchała odzewu.
Wilcze
nawoływanie usłyszał także Feliks. Jemu te odgłosy nie przynosiły na myśl
żadnych dobrych wspomnień. Wycie towarzyszyło mu przy stracie Lucy, a później
przy śmierci i drugiej przyjaciółki. Wsłuchał się uważnie w te głosy.
Rozpoznając kilka z nich zawołał:
- Michał!
Daniel! Sara!
Pobiegł za
odgłosem wilków, miał nadzieję, że spotka go tam coś miłego.
Tymczasem
Wielki Zły Wilk, który miał jakieś plany wobec Jane. Śmiał się pod nosem.
- Dobrze… to
było idealne. Chodź ze mną, a pokażę ci, co jeszcze możesz zrobić
- Naprawdę?
Ale ja nawet nie wiem, kim ty jesteś… - Dziewczyna lekko się zawahała.
- Odejdź od
niego Jane! – Pomiędzy nią o duchem pojawiły się kolejne dwa wilki. Te dwa były
jednak inne. Ich ciała składały się wyłącznie z płatków kwiatów, a na głowach
mieli rogi. – To Wielki Zły Wilk!
- Och… to ty
Danielu… - Zły chłodno przyjął pojawienie się towarzystwa. – To już nawet nie
wolno mi pomóc w odnalezieniu mojej wilczej królowej?
- Nie, tobie
nie wolno. Odejdź tam, skąd przyszedłeś – Daniel mówił stanowczo. – Jane
poradzi sobie sama. Jest wystarczająco silna.
- Ale… -
dziewczyna chciała coś powiedzieć.
- Skarbie,
spokojnie – drugi z wilków zwrócił się do rudowłosej. – Wszystko będzie dobrze.
- Król
Michał… a więc… ten drugi to sam Król Daniel? – Nie mogła pojąc co dzieje się
przed jej oczami.
- Nie ma
teraz czasu, zabieramy stąd recydywistę.
Tajemnicze
zjawy zniknęły równie szybko jak się pojawiły. Pośrodku pokrytej białym puchem
polany pozostała tylko Jane. Dopiero w tamtej chwili Feliksowi udało się ją
dogonić, lecz widział całe zajście z daleka. Nie słyszał o czym rozmawiała z
duchem, martwił się. Spojrzał na dziewczynę. Wyglądała na wykończoną, choć nic
takiego nie robiła. Odwróciła się powoli w stronę rycerza. Z całych sił
ściskała swoją opaskę na oku, jakby miało od tego zależeć jej życie.
- Danielu,
wybacz, że nie zauważyłem wcześniej. – Feliks padł kolana nie zważając na
śnieg. – Teraz wiem. Jestem tu po to, aby prowadzić ją moim światłem. Jane,
przyrzekam chronić cię do ostatniej kropli krwi albo nie nazywam się Feliks
Light. Będę twoim ogniem i twą tarczą.
Rudowłosa
nie odpowiedziała na tę deklarację ani słowem. Odwróciła się z powrotem i
puściła przepaskę. Bez słowa ruszyła w dalszą drogę. Wkraczała prosto w
śnieżycę, która pojawiła się tam znikąd.