Artur
wyszedł z domu Danieli i zderzył się z zupełnie obcą mu rzeczywistością. Głowną
ulicą śmigały samochody, tuż obok czerwony tramwaj zabierał pasażerów z
przystanku. Ludzie zabiegani zdążali w różnych kierunkach. Ogólnie panował chaos
typowy dla dużego miasta. Książę Cierry musiał zasłonić uszy dłońmi i cofnąć
się do przedsionka.
- Jak ludzie
mogą żyć w takim hałasie? – zapytał się próbując ochłonąć.
Chłopak
uspokoił się trochę, po czym, wiedząc już czego się spodziewać, wrócił na
ulicę. Unikał zostania zadeptanym przez tłum i rozglądał się za stajnią, do
której miał pójść. Oczywistym jest jednak, że nie mogło mu się to udać.
Przecież stajnia w środku ruchliwego miasta to jakiś absurd, a co dopiero przy
głównej ulicy. Artur doskonale wiedział, że bez czyjejś pomocy, nie uda mu się
jej odnaleźć. Chwycił naglę jakiegoś mężczyznę w szarym płaszczu i wyniosłym
tonem powiedział:
- Mów, gdzie
znajdę w tym mieście stajnię?
- A niby
czemu miałbym ci to powiedzieć? – odpowiedział poirytowany mężczyzna. – Jak
czegoś chcesz, naucz się najpierw szacunku do starszych. Spieszę się do pracy,
więc się odczep, szczeniaku.
Nieznajomy
zdjął dłoń Artura ze swojego ramienia i prawie wepchnął chłopaka w śnieżną
zaspę przy drodze. Książę chciał już wrzasnąć wściekle na niego, ale tamten
zniknął już w tłumnie.
- O co mu
chodzi, przecież to on powinien okazywać mi szacunek – mówił do siebie chłopak.
Był widocznie zdegustowany tym jak go potraktowano. – W końcu to ja tu… a no
racja, tu nie rządzę. Może wypadałoby wziąć to pod uwagę.
Tak jak
mówił, do drugiej próby podszedł inaczej. Grzecznie podszedł do jakiejś
starszej pani czekającej na przystanku i zapytał:
- Dzień
dobry. Czy mogłaby pani wskazać mi drogę do stajni? Będę bardzo wdzięczny.
- Och,
chłopcze. – Staruszka uśmiechnęła się tak, że jej piwne oczy aż zalśniły. –
Stajnie są kilometr stąd. Musisz obejść ten budynek i za nim znajdziesz deptak.
Wtedy skręcasz w lewo i idziesz nim cały czas. Rozumiesz, kochanieńki? – mówiła
wskazując na dom Danieli.
- Tak,
oczywiście – skłamał zastanawiając się co to jest deptak i uśmiechając się
przyjaźnie. Mimo to złapał staruszkę za pomarszczoną dłoń i delikatnie złożył
na niej swój pocałunek. – Bardzo dziękuję pani…
- Morris.
Nazywam się Antonina Morris. – Kobieta zarumieniła się odrobinę. – Tak
urokliwego mężczyzny jak ty nie spotkałam odkąd mój mąż zmarł trzy lata temu. A
teraz pędź już, pewnie już na ciebie czekają.
Artur puścił
dłoń starszej pani i ruszył we wskazanym przez nią kierunku. Za budynkiem
faktycznie znalazł szeroką alejkę będącą deptakiem. Tam ruch był widocznie
mniejszy. Ludzie spacerowali tam spokojniej. Były to głownie zakochane pary albo
ludzie wyprowadzający swoje psy. Po jakiś dwudziestu minutach zobaczył przed
sobą budynek stajni. Była to dość rozległa budowla, która wyglądała dla księcia
dużo przyjaźniej niż miasto. Ściany były
zwyczajne, bielone wapniem a dachówka czerwona jak cegła i najprostsza jaka
istnieje. Przed nią śnieg został już zmieszany z błotem przez ciężarówkę, która
dowoziła zapasy paszy dla zwierząt. Artur, czując się nagle pewniej wszedł do
środka.
Wnętrze było
równie zwyczajne. Konie różnej maści stały w osobnych boksach, gdzie miały
zapasy siana i wody. Niektóre z nich były właśnie czyszczone przez pracowników
stajni bądź właścicieli koni. Chłopak przyglądał się tej choć odrobinę znanej
mu scenie, że nie usłyszał dźwięku kroków za jego plecami.
- Co pan
tutaj robi?! – usłyszał tuż za sobą kobietę. – To teren prywatny, nie można tu
od tak wchodzić.
-
Przepraszam, nie miałem pojęcia. Szukam Luny. – Odwrócił się i skłonił lekko
przed kobietą. Po chwili zrozumiał jednak jak dziwnie zabrzmiała jego
wypowiedź, więc wyprostował się szybko i zaczął się tłumaczyć z przejęciem. –To
znaczy… Daniela powiedziała mi, że mogę pożyczyć jej klacz. Jest tu, prawda?
- Och, to ty
jesteś tym, któremu pożycza Lunę? – Kobieta uśmiechnęła się i poprawiła swój
czarny warkocz. – Daniela zadzwoniła do mnie i poinformowała o tym, że
przyjdziesz. Jednak nie jestem pewna, czy uda ci się dosiąść Luny. Ta klacz
jest wybitnie uparta i toleruje tylko swoją panią.
- I tak
spróbuję – stwierdził chłopak i zaczął się rozglądać. – Gdzie ją znajdę?
- Luna jest
w drugiej części budynku razem z… ogierem też należącym do Danieli. Chodź, zaprowadzę
cię.
Książę udał się
za zarządczynią stajni, która prawdę mówiąc była wybitnie młoda jak na tę
funkcję. Nosiła stój jeździecki w barwach mahoniu i beżu. Jej cera była gładka
a policzki lekko zaczerwienione przez zimno. Przeszli razem pomiędzy boksami do
drugiego pomieszczenia, które zajmowały tylko dwa zwierzęta. Jednym z nich była
Luna – dorodna biała klacz czystej krwi arabskiej. W jej grzywę wpleciona
została srebrna wstążka, która dodawała jej niezwykłego uroku. Jednak nawet to
nie wystarczyło, by dorównała niezwykłością swojemu towarzyszowi. Ogier czarny
jak noc zbierał wszystkie pochwały. Choć przypominał konia fryzyjskiego, wcale
nim nie był. Świadczył o tym lśniący róg wystający z jego czaszki. Jednorożec z
krwi i kości zmierzył Artura surowym spojrzeniem.
- Czego się
gapisz? – zapytał nagle. Tak bardzo
zaskoczył tym chłopaka, że ten aż podskoczył.
-
Prze…przepraszam! Po prostu nigdy wcześniej nie widziałem jednorożca. Jestem
Artur i przyszedłem zabrać od ciebie twoją towarzyszkę.
- Nasza
Daniela oddała ci swoją najlepszą przyjaciółkę?! Nie wierzę – oburzał się jednorożec.
– Ja Moon , nie pozwalam ci na to.
- Przykro
mi, ale nie obchodzi mnie zdanie jednorożca. Moja pozycja mi na to nie pozwala.
Każdy wierzchowiec, nie ważne czy miałby skrzydła czy róg, winien oddawać
szacunek rycerzom.
- Ty?
Rycerzem? – dziwił się Moon. – A niby gdzie twój miecz?
- To nie
broń czyni ze mnie rycerza. To waleczne serce, wrodzony upór oraz lata ciężkiej
pracy czynią mnie tym, kim jestem.
Jednorożec
parsknął tylko groźnie i cały czas wodząc wzrokiem za blondynem, pozwolił mu
podejść do klaczy. Jednak luna zlękła się nieznajomego i miała już zamiar
stanąć dęba i uderzyć Artura kopytami, lecz on szybko się cofnął i łagodnym
głosem przemówił do konia:
- Spokojnie.
Luna, proszę uspokój się. Twoja pani mnie do ciebie przysłała. Powąchaj, na
pewno wciąż mam na sobie jej zapach.
Klacz
odrobinę się uspokoiła i zbliżyła się do chłopaka, choć w jej oczach wciąż
gościł strach. Poczuła ślad zapachu Dominiki na Arturze, więc pozwoliła mu
nawet się dotknąć. Blondyn położył dłoń na jej pysku u szeptał jej do ucha:
- Luno,
Lunienko… Potrzebuję twojej pomocy. Muszę odnaleźć królową i odzyskać własne
królestwo. Użyczysz mi swej siły i swego grzbietu?
Luna
parsknęła na to przyjaźnie i ustawiła się tak, jakby chciała, by ją dosiadł.
Pracownicy stajni korzystając z takiej niezwykłej okazji, szybko osiodłali ją i
kazali Arturowi zając miejsce w czarnym siodle. Po bokach było ono ozdobione
wzorem księżyca.
- Luna, jak
możesz pozwalać sobie na to, by dosiadał cię ten człowiek?! – Wściekał się
Moon. – Twoi przodkowie przysięgali wierność. Chcesz zbezcześcić tę obietnicę?
Klacz
zarżała odpowiadając jednorożcowi. Ten jako jedyny rozumiejący to, co usłyszał,
zdziwił się bardzo i spojrzał na Artura inaczej niż wcześniej. Blondyn wyglądał
niezwykle dostojnie na koniu. Nie było widać na jego choćby krzty wątpliwości.
Doskonale wiedział, co ma dalej robić – szukać Jane. Spojrzał jednak najpierw z
góry na jednorożca i rzekł dumnym tonem:
- Słyszałem,
że jednorożce są długowieczne. Moon, nie przypominam ci może kogoś?
- Ty… Jesteś
podobny do zdobywcy Excalibura. Nie mów mi, że jesteś…
- Księciem
na białym koniu? Przykro mi, że cie zawiodę, ale właśnie to kim jestem. –
Uśmiechnął się zgryźliwie po czym zwrócił się do zarządczyni budynku. – Proszę pani,
wie pani może, gdzie znajdę rodzinę Grimmów?
- William
Grimm jest jednym z członków Rady Regenckiej, więc powinieneś skierować się do
Remy. – Kobieta była zdziwiona słowami Artura. Jej głos lekko drżał. – Wasza Wysokość,
nie miałam pojęcia… - dodała zakłopotana.
- Nie mogłaś
wiedzieć. Jestem w Yriaf Selat dopiero od wczoraj. I może pani mówić do mnie
Artur. – Uśmiechnął się do kobiety i wyjechał ze stajni.
Jechał konno
miastem kierując się na Remę dzięki drogowskazom. Co dziwne Luny nie spłoszyły hałasy
wielkiego miasta. Spokojnie kłusowała pomiędzy samochodami. Było już południe
więc słońce świeciło im niemalże prosto w oczy. Na całe szczęście był to odrobinę
pochmurny dzień. Od czasu do czasu obsypało ich delikatnie śniegiem. Ta podróż
zdawała się być zwykłą wycieczką krajoznawczą, a nie poszukiwaniem kogoś.